USS Phoenix
Logo
USS Phoenix forum / Świat Star Treka / Podróże w czasie, chaos i Star Trek - przekład ST TOS "The Entropy Effect"
 Strona:  1  2  3  4  »» 
Autor Wiadomość
Elaan
Użytkownik
#1 - Wysłana: 30 Wrz 2012 15:34:44 - Edytowany przez: Elaan
Zgodnie z obietnicą, jaką dałam jednemu z Użytkowników, w temacie tym pojawiać się będą fragmenty trekowej książki "The Entropy Effect", autorstwa Vondy N McIntyre.
Dodam jeszcze, że w trudniejszych kwestiach pomogła mi - za co dziękuję - niezawodna Eviva.
Wszystkich chętnych zapraszam do czytania i komentowania.
Elaan
Użytkownik
#2 - Wysłana: 30 Wrz 2012 15:41:55
Prolog

Kapitan James T. Kirk, rozciągnięty na kanapie w saloniku swojej kabiny, drzemał nad książką. Oświetlenie zamigotało i obudził się raptownie, zaskoczony chwilowym zanikiem zasilania i skokiem grawitacji na Enterprise.
Główne tarcze, napięte do granic ich wytrzymałości, pobierały całą dostępną moc, aby chronić statek i załogę przed niemal nieobliczalnym promieniowaniem kolejnej burzy elektromagnetycznej.
Kirk zmusił ciało, by się odprężyło, ale nadal czuł się nieswojo, jak gdyby powinien coś zrobić. Lecz nie było nic, co mógłby uczynić i wiedział o tym. Jego okręt znajdował się na orbicie wokół nagiej osobliwości, pierwszej i jedynej jaką kiedykolwiek odkryto, a pan Spock obserwował, dokonywał pomiarów i analizował ją, starając się wydedukować dlaczego się pojawiła, niespodziewanie i tajemniczo, nie wiadomo skąd. Wolkański oficer naukowy zajmował się tym już blisko sześć tygodni; zadanie było prawie ukończone.
Kirk nie był zbyt zadowolony z konieczności wystawiania Enterprise na promieniowanie, fale grawitacyjne oraz swoiste zakrzywienia i zaburzenia przestrzeni kosmicznej. Lecz było to zadanie o znaczeniu krytycznym: rozprzestrzeniając się niczym olbrzymi nowotwór, osobliwość rozkraczyła się w głównym pasie przestrzeni warp. Co ważniejsze jednak, jeśli jedna osobliwość mogła pojawić się bez ostrzeżenia, mogły i kolejne. Następna mogła nie tylko zdezorganizować międzygwiezdny handel. Mogła, pojawiwszy się znienacka w pobliżu zamieszkałej planety, zgładzić wszystko, co żyje na jej powierzchni. Kirk spojrzał na ekran swojego terminalu komunikacyjnego, który został tak ustawiony, by obraz koncentrował się na osobliwości. Podczas gdy Enterprise przelatywał nad jednym z biegunów, burza energetyczna przybierała na sile. Pył wirował w dół, w kierunku przebicia w kontinuum, rozpadając się i przekształcając w energię. Światło, które obserwował, o długości fali w zakresie widma widzialnego, stanowiło zaledwie najmniejszą część wściekłego promieniowania, uderzającego w jego okręt. Oddziaływanie potężnych sił, przemieszczenia i napływające fale stresu niepokoiły wszystkich członków załogi; wszyscy byli zgryźliwi i znudzeni, pomimo iż zdawali sobie sprawę z powagi zagrożenia. Nic się nie zmieni, dopóki pan Spock nie zakończy swoich obserwacji.
Spock mógłby wykonać całą swoją pracę samotnie w jednoosobowym statku – gdyby jednoosobowy statek był w stanie wytrzymać powodowane przez osobliwość zniekształcenia przestrzeni.
Ale to nie było możliwe, tak więc Spock potrzebował Enterprise. Jak dotąd, Spock był jedyną osobą niezbędną do tej misji. To było najgorszą rzeczą w całej tym zadaniu: nikt nie bał się w obliczu niebezpieczeństwa, ale nie było sposobu, aby je kontrolować lub walczyć z nim, ani by je pokonać. Nie mieli nic do roboty tylko czekać, aż się zakończy.
Kirk pomyślał, z pewną dozą wdzięczności, że przynajmniej może zacząć rozważać odlot stąd w perspektywie godzin, a nie tygodni albo dni. Podobnie jak reszta jego załogi, byłby zadowolony, gdyby to zadanie dobiegło końca.

- Kapitanie Kirk?

Kirk wyciągnął rękę i otworzył kanał. Obraz osobliwości zniknął, a na ekranie pojawiła się porucznik Uhura.

- Tak, poruczniku Uhura? W czym problem?
- Odebraliśmy transmisję podprzestrzenną, kapitanie. Jest zaszyfrowana.
- Proszę ją przesłać. Co to za kod?
- Ostateczny, sir.


Usiadł raptownie.

- Ostateczny!
- Tak, sir, ostateczny, szyfrowany ręcznie, z kolonii górniczej Aleph Prime. Wiadomość nadeszła raz, połączenie zostało zerwane zanim ją powtórzono. - Spojrzała na swoje instrumenty i przekazała nagranie do jego terminala.
- Dziękuję, poruczniku.

Klucz kodowy samorzutnie wyłonił się z zakamarków jego pamięci. Przechowywanie zapisów tego typu danych było zabronione. Nie wolno mu było nawet wprowadzić go do komputera statku, aby automatycznie dekodować wiadomość. Z ołówkiem i kartką w ręku, zaczął pracochłonne zadanie przekształcania mieszaniny liter i symboli, dopóki nie ułożyły się w spójny komunikat.
Elaan
Użytkownik
#3 - Wysłana: 3 Paź 2012 15:36:27 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Komandor porucznik Mandala Flynn przebrała się w swoją judogę i powiesiła spodnie i bluzę od munduru w szafce. Tym razem jej długie, kręcone, rude włosy były ściągnięte w ciasny węzeł. Wiedziała, że powinna je obciąć. Patrol graniczny, jej ostatni przydział, zachęcał o wiele bardziej do pewnej dzikości w wyglądzie i zachowaniu, aniżeli było to przyjęte na Enterprise; przyjęte, czy też przypuszczalnie, tolerowane. Była na pokładzie zaledwie od dwóch miesięcy, a dotychczas większość swojego czasu i uwagi koncentrowała na doprowadzeniu zespołu ochrony do jakiejś namiastki spójnej drużyny. W rezultacie, nie wyczuliła się jeszcze na wszystkie nieformalne ograniczenia życia na Enterprise. Nie zamierzała dopasowywać się do statku, chciała się wyróżniać. Lecz chciała także, by postrzegano ją poprzez jej profesjonalizm i kompetencje, a nie ekscentryczność.
Zastanawiała się, czy pan Sulu nie był zmęczony ich na wpół żartobliwym porozumieniem, że ona nie obetnie swoich sięgających bioder włosów, jeśli on pozwoli rosnąć własnym. Jak dotąd, dotrzymał umowy: jego włosy sięgały już do ramion, a zaczął też zapuszczać wąsy. Ale Flynn nie chciała, by czuł się jak w pułapce z powodu tej sprawy, gdyby był szykanowany, czy nawet wyśmiewany.
Udała się do okrętowego dojo i zatrzymała zaraz po wejściu do środka, aby pokłonić się w tradycyjny sposób.
Pan Sulu siedział wyprostowany na macie, z rękami splecionymi na karku, łokciami dotykając kolan. Lecz przerwał i pozwolił rękom opaść swobodnie na podłogę. Flynn przysiadła na piętach obok niego.

- Wszystko w porządku?

Nie podniósł wzroku znad podłogi.

- Pani Flynn, wolałbym raczej walczyć z Klingonami za pomocą kija, aniżeli balansować okrętem wokół nagiej osobliwości. Nie wspominając już o balansowaniu pomiędzy panem Spockiem, a panem Scottem.
- To jest raczej zabawne, - stwierdziła Flynn. – Przechadzasz się niewinnie wzdłuż i wszerz i zupełnie niespodziewanie jesteś zawieszony w powietrzu.

Ćwicząc jogę, pan Sulu rozciągnął ciało i ramiona w przód, dotykając czołem kolan.

- Pan Scott nie uważa fluktuacji grawitacyjnych albo skoków mocy, ani też reszty wszystkich tych problemów za zabawne, - powiedział stłumionym głosem. Pikowana kurtka jego stroju opadła mu na uszy. Brzmiał tak, jak gdyby chciał jak najszybciej wydostać się z tego zawiniątka. - Pan Scott jest przekonany, że gdy następny raz przejdziemy przez burzę energetyczną, przeciążone tarcze spowodują eksplozję silników. - Jęknął z bólu i usiadł wyprostowany. - A wszystko czego chce pan Spock, oczywiście, to idealnie kołowa orbita, niezależnie od tego czy są burze, czy też nie.

Flynn skinęła głową ze współczuciem. Nie było tak, jakby niebezpieczeństwo było czymś, czemu można się przeciwstawić. Odpowiedzialność za ich kurs, a tym samym za ich bezpieczeństwo, spoczywała niemal całkowicie na barkach Sulu. Był przepracowany i zestresowany.

- Chce pan pominąć swoją lekcję? – zapytała Flynn. - Nienawidzę przerywać, kiedy idzie panu tak dobrze, ale to naprawdę nie zaszkodzi.
- Nie! Czekałem na to z niecierpliwością przez cały dzień. Zarówno pani lekcje szermierki, jak i moje lekcje judo to chyba jedyna rzecz, która trzymała mnie na chodzie przez kilka ostatnich tygodni.
- W porządku, - odrzekła.

Wzięła go za rękę, wstała i pomogła mu stanąć na nogi. Po rozgrzewce Sulu-adept pokłonił się Flynn-instruktorce. Potem pokłonili się nawzajem ceremonialnie, przeciwnik przeciwnikowi.
Elaan
Użytkownik
#4 - Wysłana: 3 Paź 2012 17:40:36 - Edytowany przez: Elaan
cd.

W szermierce floretem Mandala Flynn właśnie uzyskała trafienie, parując szósty atak; pan Sulu mógł z łatwością przedostać się przez jej zasłonę.
W judo ich relacje były odwrotne. Flynn miała piąty stopień czarnego pasa w tej sztuce, podczas gdy pan Sulu nie zaszedł zbyt daleko poza etap nauki jak bezpiecznie upadać.
Lecz dzisiaj, gdy pierwszy raz wykonał prawidłowo rzut przez ramię, Flynn wyczuła, że jego pozycja jest nieprawidłowa. Próbowała go chwycić, lecz nie spodziewała się po nim aż takiej niezdarności.
Pan Sulu uderzył o podłogę mocno i boleśnie, bez obrotu czy próby zamortyzowania upadku.
Flynn spojrzała na leżącego, jej pięści zacisnęły się, podczas gdy on patrzył bez wyrazu w sufit.

- Do cholery! – odezwała się. – Zapomniał pan wszystko, czego nauczył się pan w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?

Natychmiast tego pożałowała, tłumiąc swój gniew. Nauka kontroli swego gwałtownego charakteru była jednym z powodów, dla których przyjęła dyscyplinę judo. Zazwyczaj to działało. Uklękła obok pana Sulu.

- Nic panu nie jest?

Odepchnął się od podłogi i wstał, patrząc na nią z zakłopotaniem.

- To było głupie.
- Nie powinnam krzyczeć na pana, - powiedziała Flynn, zażenowana. – Proszę spojrzeć, to nie było właściwe, był pan zbyt spięty i mógł zrobić sobie krzywdę.

Zaczęła rozcierać jego plecy i ramiona. Wydał z siebie jęk protestu, gdy jej kciuki wbiły się w przykurczone mięśnie.

- Myślałem, że jestem rozgrzany, - rzekł.
- Rozgrzewka nic tu nie pomoże.

Kazała mu zdjąć kurtkę i położyć się na macie twarzą w dół, potem uklękła nad nim na wysokości bioder i zaczęła masować jego plecy, kark i ramiona.
Początkowo wzdrygał się za każdym razem, gdy uciskała jego mięśnie, lecz stopniowo napięcie zaczęło ustępować i leżał spokojny pod jej dłońmi, z zamkniętymi oczyma. Kosmyk jego połyskliwych, czarnych włosów opadł mu na policzek. Miała ochotę wyciągnąć rękę i ułożyć go na powrót, ale zamiast tego kontynuowała masaż.
Kiedy jego boleśnie napięte ciało rozluźniło się, a jej własne ręce zaczęły łapać skurcze, poklepała go delikatnie po ramieniu i usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok niego. Nawet nie drgnął.

- Jeszcze pan żyje?

Otworzył powoli jedno oko i uśmiechnął się.

- Ledwie.

Flynn roześmiała się.

- No dalej, chodźmy, - powiedziała. – Potrzebuje pan dobrej, długiej kąpieli znacznie bardziej, aniżeli bycia rzucanym na siłowni przez godzinę.

Kilka minut później oboje zanurzyli się w głębokiej, gorącej wodzie w wannie w japońskim stylu. Flynn rozpuściła włosy i pozwoliła im opaść na ramiona. Woda opływała strumieniami jej plecy, łaskocząc ją; ciepło łagodziło nikły ból w miejscu, gdzie jej obojczyk został strzaskany kilka lat temu.
W roztargnieniu potarła bliznę, która biegła przez jej ramię, srebrzystobiałe smugi na jej lśniąco-brązowej skórze. Kość została odpowiednio wyleczona, lecz któregoś dnia powinna iść na terapię i poddać ją regeneracji. Nie teraz, zdecydowała. Nie miała teraz na to czasu.
Sulu wyciągnął się z zadowoleniem.

- Miała pani rację, - rzekł. – Ten jeden raz, kąpiel bez treningu sprawia przyjemność.

Uśmiechnął się szeroko. Odwzajemniła uśmiech.

- Czy zdaje pan sobie sprawę, - powiedziała Flynn – że znamy się już dwa miesiące i nadal mówimy do siebie „panie Sulu” i „pani Flynn”?

Pan Sulu zawahał się.

- Zdaję sobie z tego sprawę, oczywiście. Nie uważałem za… właściwe, abym to ja zainicjował zmianę.

Jako dowódca ochrony, Flynn nie była w hierarchii dowodzenia bezpośrednim przełożonym Sulu. Gdyby była, nigdy nie pozwoliłaby sobie uznać go za atrakcyjnego mężczyznę. Lecz przywykła do tradycji patrolu granicznego, gdzie to ustalenia załogi decydowały, kiedy pozwolić nowo przybyłym na zwracanie się po imieniu. Ranga nie miała znaczenia. Tutaj było inaczej, gdyż na Enterprise bardziej rygorystycznie przestrzegano starych, wojskowych tradycji. A Flynn była starsza stopniem od Sulu.

- A zatem pora zacząć, - stwierdziła. – Przyjaciele mówią mi Mandala. Czy używasz innego imienia?

Nigdy nie słyszała, by ktokolwiek zwracał się do niego inaczej niż „Sulu”.

- Zazwyczaj nie, - odrzekł. - Ale…

Mandala czekała kilka chwil.

- Ale co?

Spojrzał na nią i odwrócił wzrok.

- Kiedy mówię ludziom moje imię, jeśli znają japoński, śmieją się.
- A jeżeli nie znają japońskiego?
- Wtedy pytają mnie co to znaczy, ja im mówię, a potem się śmieją.
- Ja także pasowałabym do wydziału dziwnych imion,- powiedziała Mandala.
- Mam na imię Hikaru.

Nie roześmiała się.

- To piękne imię. I pasuje do Ciebie.

Zaczął się rumienić.

- Ty wiesz, co to znaczy.
- Pewnie. Hikaru, Promienisty. To z powieści, prawda?
- Tak, - odrzekł zaskoczony. - Jesteś pierwszą osobą spoza mojej najbliższej rodziny, która słyszała o „Opowieści o Genji”.

Patrzyła na jego oczy. Spojrzał przed siebie, odwrócił wzrok, a potem, niespodziewanie, ich spojrzenia spotkały się.

- Mogę mówić do Ciebie Hikaru? – spytała Mandala, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie.

Miał piękne, głębokie, brązowe oczy, które nigdy nie traciły humoru.

- Jeśli sobie życzysz, - odpowiedział miękko.

Interkom na ścianie zagwizdał i oboje się zmieszali.

- Pan Sulu na mostek! Bardzo pilne!

Hikaru osunął się powoli, aż zanurzył się całkowicie w gorącej wodzie. Chwilę później wynurzył się niczym wściekły delfin, wyskoczył z wanny i stanął na posadzce, ociekając wodą.

- Znajdą cię wszędzie! – krzyknął, chwycił swój ręcznik i uderzył klawisz odpowiedzi na panelu interkomu. – Jestem w drodze! - Obejrzał się na Mandalę, która właśnie wyszła z wody. - Ja…
- Idź, - powiedziała. Jej poziom adrenaliny podskoczył, serce waliło jak młotem. - Porozmawiamy później. Tylko bogowie wiedzą, co się stało.
- Dobry Boże, - rzekł. - Masz rację.

Pobiegł do szatni, pośpiesznie naciągnął spodnie, buty i koszulę. Mandala ubrała się prawie tak samo szybko; wiedziała, że ochrona niewiele może zrobić, jeżeli osobliwość schwyta ich i pochłonie, ale chciała być przygotowana na wszystko.
Elaan
Użytkownik
#5 - Wysłana: 6 Paź 2012 20:13:28 - Edytowany przez: Elaan
cd.

W obserwatorium Enterprise, pan Spock patrzył w zamyśleniu na odczyt na swoim komputerze. Nadal nie wykazywał on niczego takiego, czego można by oczekiwać. Chciał ponownie przeprowadzić wstępną analizę, ale zbliżał się czas kolejnego odczytu instrumentów. Najbardziej zależało mu na uzyskaniu tak wielu maksymalnie dokładnych wyników obserwacji, jak to tylko możliwe.
Ponieważ miał ułożyć raport dla Gwiezdnej Floty, a bazą Gwiezdnej Floty była Ziemia, Spock rozważał problem nagiej osobliwości w kategoriach ziemskich tradycji naukowych. Teorie Tiplera i Penrose`a były, rzeczywiście, najbardziej przydatne w analizie tego zjawiska. Jak dotąd jednakże, Spock nie znalazł żadnego wytłumaczenia dla nagłego pojawienia się nagiej osobliwości.
Spodziewał się, iż będzie się ona zachowywać w szczególny sposób, ale jej zachowanie było jeszcze bardziej osobliwe, aniżeli przewidywały to teorie. Zasysany przez nią pył międzygwiezdny powinien był utworzyć widoczną postać horyzontu zdarzeń, lecz nic takiego się nie działo. Jeżeli osobliwość rosła, zwiększając swoje wymiary, to Spock nie zdołał tego zaobserwować.
Lecz Spock jednak coś odkrył. Funkcje falowe, opisujące osobliwość mieszczącą w sobie warunki entropiczne jakich dotąd nie widział, warunki tak niezwykłe, że zaskoczyły nawet jego.
Wiele odkryć naukowych dokonuje się, gdy obserwator zauważy nieoczekiwane, nieprawdopodobne, nawet pozornie niemożliwe wydarzenie i raczej podąża jego tropem, niż odrzuca je jako nonsens. Spock był świadomy tego, nigdy tak bardzo jak teraz.
Jeżeli pierwsza analiza danych była prawidłowa, to rozpowszechnienie jej rezultatów wstrząsnęłoby całą społecznością naukową oraz świadomością społeczną niczym fale uderzeniowe. Jeżeli pierwsza analiza była prawidłowa; było możliwe, że popełnił błąd, albo nawet, że konstrukcja jego urządzenia powodowała niespodziewanie błędne odczyty.
Spock usiadł przy swoich instrumentach, aby je wypośrodkować, ukierunkować i sprawdzić ustawienia.
Enterprise zbliżył się do luki w dysku akrecyjnym otaczającym osobliwość, rejonu, gdzie burze energetyczne zanikały raptownie i obserwator mógł wpatrywać się w niesamowitą, pozbawioną charakterystycznych cech tajemnicę, wypaczającą przestrzeń i czas, i rozsądek.
Lecz właśnie w chwili, gdy bateria urządzeń pomiarowych Spocka skanowała osobliwość, Enterprise nagle i bez ostrzeżenia przyspieszył do pełnej mocy, przeorał dysk rozpadającej się materii i energii, pędząc w głęboką przestrzeń i uciekł ku gwiazdom.
Spock powoli wstał, nie mogąc uwierzyć to, co się stało. Przez wiele tygodni Enterprise wytrzymywał chaotyczne zakrzywienia i zaburzenia wymiarów przestrzennych; teraz, tak blisko zakończenia jego obserwacji, w kilka sekund cały cykl pomiarów został zniweczony. Potrzebował powtórzenia obserwacji, ze względu na wszystkie alternatywne możliwości, które należało wykluczyć. Możliwe konsekwencje tego, co odkrył, były olbrzymie.
Jeżeli jego wstępne wnioski były prawidłowe, to przewidywany okres trwania Wszechświata nie będzie wynosił miliardy lat. Jego rzeczywistym przeznaczeniem było przetrwać mniej niż wiek.

***

Enterprise pędził przez przestrzeń międzygwiezdną z prędkością warp, wytężając swoje i tak już poważnie nadszarpnięte i przepracowane silniki.
Przynajmniej pan Sulu zabrał nas stamtąd ze zwykłą sobie precyzją, - pomyślał Jim Kirk, siedząc na mostku w kapitańskim fotelu i próbując wyglądać na spokojniejszego, niż był w rzeczywistości. Nigdy wcześniej nie odpowiadał na wezwanie kodem ostatecznym.
Drzwi turbo-windy rozsunęły się i po raz pierwszy od tygodni pan Spock wszedł na mostek. Dotąd prawie nie wychodził z obserwatorium, ponieważ po raz pierwszy miał okazję badać osobliwość. Wolkański oficer naukowy zszedł na niższy poziom, stanął obok Kirka i po prostu patrzył na niego beznamiętnie.

- Panie Spock… - odezwał się Kirk – otrzymałem wezwanie kodem ostatecznym. Wiem, że jeszcze nie zakończył pan swojej pracy, ale Enterprise musiał odpowiedzieć. Nie miałem wyboru w tej sytuacji. Bardzo mi przykro, panie Spock.
- Wezwanie kodem ostatecznym… - rzekł powoli Spock.

Wyraz jego twarzy się nie zmienił, a Kirk pomyślał, że Wolkanin wygląda raczej mizernie. Biorąc wszystko pod uwagę, nie było to zbyt zaskakujące.

- Czy może pan odzyskać cokolwiek z zebranych przez siebie danych? Czy doszedł pan do jakichś ogólnych wniosków na temat osobliwości?

Spock wpatrywał się w ekran. Daleko przed nimi, nie do odróżnienia jeszcze na tle błyszczącego roju gwiazd, zwykła żółta gwiazda typu G czekała na nich, zawieszona w przestrzeni. Za nimi pozostała osobliwość, pogrążona w ostrym blasku.

- Wstępne wyniki były interesujące,- odrzekł Spock. Splótł ręce za plecami. - Jednakże, bez całkowitego powtórzenia obserwacji, wszystkie dane są w zasadzie bezwartościowe.

Kirk wymamrotał przekleństwo i powtórzył niepewnie:

- Bardzo mi przykro.
- Nie widzę sposobu, w jaki mógłby pan być za to odpowiedzialny, kapitanie, ani żadnego logicznego powodu do przeprosin.

Kirk westchnął. Jak zawsze, Spock wzbraniał się przed reakcją na przeciwności losu.
Przyniosło by mu to ulgę, gdyby choć raz walnął pięścią w gródź, - pomyślał Jim Kirk. – Jeśli to nie okaże się wyjątkowo ważna sprawa, to może sam znajdę coś do roztrzaskania.

- Czy dobrze się pan czuje, panie Spock? – zapytał. – Wygląda pan na wyczerpanego.
- Czuję się dobrze, kapitanie.
- Może pan iść trochę odpocząć – będzie dość czasu, zanim na tyle zbliżymy się do Aleph, aby połączyć się z ich Kwaterą Główną. Dlaczego pan się nie zdrzemnął?
- To niewykonalne, kapitanie.
- Mostek naprawdę obejdzie się bez pana jeszcze przez kilka godzin.
- Zdaję sobie z tego sprawę, sir. Jednakże, gdy zaczynałem mój eksperyment, poddałem mój metabolizm zmianom psychofizjologicznym tak, aby pozwolił mi zachować czujność w trakcie moich obserwacji. Teraz mogę przywrócić mój rytm dobowy do normy, ale nie wydaje mi się sensowne przygotowanie się do spoczynku, gdy docieramy do miejsca przeznaczenia i moja obecność może być potrzebna.

Kirk przetrawił w myślach szczegóły techniczne oświadczenia swego pierwszego oficera.

- Spock, - zapytał – chyba nie chce pan powiedzieć, że nie spał pan od sześciu tygodni?
- Nie, kapitanie.
- Dobrze, - rzekł Kirk z ulgą. I dodał po chwili milczenia– Zatem, co chciał pan powiedzieć?
- Że sześć standardowych tygodni upłynęłoby dopiero pojutrze.
- O, mój Boże! Nie ufał pan nikomu innemu przy prowadzeniu obserwacji?
- To nie była kwestia zaufania, kapitanie. Dane są sprawą delikatną. Różnice między dwiema indywidualnymi interpretacjami tych samych danych spowodowałyby większy rozłam w wykresie obserwacyjnym, aniżeli błąd w trakcie eksperymentu.
- Czy nie mógł pan zaprogramować serii poszczególnych obserwacji i uśrednić ich wyniki?

Spock podniósł w zdziwieniu jedną brew.

- Nie, kapitanie.

Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, - pomyślał Kirk - przysiągłbym, że odwrócił się pobladły z irytacji.
Elaan
Użytkownik
#6 - Wysłana: 9 Paź 2012 21:16:35
cd.

Dziennik kapitański, data gwiezdna 5001.1.
- Znajdujemy się teraz o jeden dzień lotu od osobliwości, lecz niepokój, który ogarnął załogę Enterprise podczas naszej misji, nie osłabł. Wręcz przeciwnie, wzmógł się. Zostawiliśmy za sobą jedną tajemnicę, nierozwiązaną, aby zmierzyć się z drugą, o której wiemy jeszcze mniej. Wezwanie ostatecznym kodem alarmowym ma pierwszeństwo ponad wszelkimi innymi rozkazami.
Enterprise jest teraz w drodze do kolonii górniczej Aleph Prime, utrzymując, wymaganą w takich okolicznościach, ciszę radiową. Nie mogę nawet zapytać, dlaczego zostaliśmy wezwani; mogę jedynie spekulować na temat przyczyn takiej pilności i być pewnym, że moja załoga jest przygotowana, by stawić czoło… właściwie czemu?


Rozdział 1.

Słońce oświetlające Aleph Prime stało się na tyle duże, aby pojawić się na głównym ekranie jako dysk raczej, aniżeli punkt. Załoga stała na swoich stanowiskach, czekając, aby zmierzyć się z kolejnym niebezpieczeństwem, równie nieokreślonym jak osobliwość, która teraz pozostała daleko za nimi.
Enterprise podchodził do stacji górniczej z podniesionymi tarczami, fazerami w gotowości i sensorami ustawionymi na pełny zasięg. Kirk wciąż nie miał więcej informacji niż prosty, nieubłagany rozkaz, a do tego ograniczał go nakaz zachowania ciszy radiowej.
Spojrzał na swojego oficera naukowego.

- Gwiazda nie wygląda tak, jakby groziło jej nieuchronne przejście w novą, – powiedział. Stadium początkowe novej było jednym z bardzo niewielu powodów, dla których wolno było wysłać kod ostateczny. - To już jakaś ulga.
- Biorąc pod uwagę jej położenie w głównej sekwencji, kapitanie, jest mało prawdopodobne, aby ta gwiazda przeszła w novą teraz lub w najbliższej przyszłości.
- A pozostałe dwie możliwości to inwazja, albo skrajnie niebezpieczny wypadek podczas eksperymentu, - rzekł Kirk. – Niezbyt zachęcający wybór.
- Jest jeszcze jedna, ostatnia kategoria, - powiedział Spock.
- Tak, - odrzekł Kirk w zamyśleniu. Nie sklasyfikowana przyczyna. Nie sklasyfikowana, gdyż nieklasyfikowalna: niebezpieczeństwo, z którym nigdy wcześniej się nie spotkano. - To może być interesujące, - dodał.
- W istocie, kapitanie.
- Panie Sulu, jakie dane uzyskał pan z czujników?
- Nic nadzwyczajnego, sir. Kilka transportowców rudy w drodze między asteroidami i Aleph Prime, jakieś jachty żaglowe.
- Żaglówki!

Ludzie w przestrzeni, żeglujący ze słonecznym wiatrem, halsujący dzięki polu magnetycznemu, jak na spokojnym pikniku – podczas takiego stanu pogotowia? Kirkowi trudno było w to uwierzyć.

- Tak, sir. Wygląda na to, że rozgrywają regaty. Ale ich kursy są oddalone od normalnych szlaków transportowych.
- Dzięki niebiosom za drobne przysługi, - rzucił Kirk sarkastycznie.

Setki lat nie zmieniły tradycji mówiącej, iż pozbawione silników żaglówki, jakkolwiek niewielkie, mają pierwszeństwo przed statkiem z napędem mechanicznym, choć statki wycieczkowe widoczne na ekranie, byłyby niczym pyłki kurzu w porównaniu z Enterprise.

- Kapitanie Kirk, - odezwał się Sulu – mamy Aleph Prime w zasięgu czujników.
- Dziękuję, panie Sulu. Czy mógłby pan dać to na ekran?

Sulu dotknął kontrolek i stacja wyrosła przed nimi w powiększeniu, niczym garść chaotycznie rozrzuconych klejnotów. Jej przezroczyste i nieprzezroczyste sekcje błyszczały tęczowo, dzięki światłu gwiazd i zjawisku refrakcji. Kirk nigdy wcześniej nie odwiedzał Aleph Prime; nie spodziewał się, że jest tak piękna. Zbyt wielu miastom tego brakowało. Lecz to wyglądało jak nagromadzenie delikatnych, zakrzywionych tafli z włókna szklanego i szkieletów promienic powiększonych miliony razy, pośród wypolerowanych okruchów półszlachetnych kamieni: turkusów i opali, agatów i bursztynu.

- Kapitanie, odebraliśmy transmisję.
- Dziękuję, poruczniku Uhura. Posłuchajmy tego.

Może teraz zdoła dowiedzieć się, dlaczego byli potrzebni. Jeżeli stacja została zaatakowana, była to infiltracja raczej, niż inwazja. Z tego, co Kirk mógł zobaczyć, nie było uszkodzeń konstrukcji, ani żadnych zakłóceń czy zamieszek, których można by się spodziewać po walce. Nie wiedział, czy ma uznać to za bardziej niepokojące, czy wręcz przeciwnie, ale jego ciekawość została z pewnością pobudzona.

- Ten przekaz nie pochodzi z Aleph Prime, sir, - powiedziała Uhura. - Jest z innego statku gwiezdnego.

Drugi statek z wolna uniósł się, wynurzając spoza budynków stacji i z tej szokującej perspektywy Kirk mógł ocenić przepastny ogrom Aleph Prime w porównaniu z małym, szkarłatnym pyłkiem innej jednostki. Oczywiście, stacja była duża, musiała taka być; żyło na niej pół miliona inteligentnych istot, ludzi oraz innych form życia. Sulu powiększył obraz zbliżającego się statku i Kirk na pierwszy rzut oka rozpoznał zwodniczo znajomy kształt - pomalowany w całkiem niewojskowym stylu w barwy piór feniksa – jeszcze zanim komunikat wideo pojawił się na ekranie.

- Hunter! – wyrwało się Kirkowi mimo woli.
- Aerfen do Enterprise, - odezwała się kapitan drugiego okrętu. - Witaj, Jim, to Ty, prawda?

Przerwała, jakby czekając na odpowiedź.

- Kapitanie? - Uhura spojrzała pytająco.
- Utrzymać ciszę radiową, poruczniku, - rzekł Kirk z żalem. – Pozdrowienia musimy odłożyć na później.

Kapitan okrętu gwiezdnego czekała, wpatrując się w ekran. Upływające lata zmieniły ją od czasu, gdy Kirk widział ją po raz ostatni. Linie w kącikach jej przejrzystych, szarych oczu, jedynie dodawały jej twarzy charakteru, nie ujmując nic z jej elegancji. Jej czarne włosy nadal były długie, a pukiel, który opadał przez policzek aż do ramienia, wciąż był spleciony i związany rzemieniem ze szkarłatnym piórem. Ich czerń była teraz lekko przyprószona siwizną, lecz to jedynie podkreślało jej poczucie godności i powagę. Potem uśmiechnęła się szeroko, uśmiechem dziecka, który zabrał go w przeszłość, z powrotem do Akademii, rywalizacji, przyjaźni i namiętności. Lecz znał ją wystarczająco dobrze, aby wykryć oznaki ostrożności w jej uśmiechu, ostrożności z jego powodu.

- Aerfen pozostanie na Aleph jeszcze kilka dni, - odezwała się Hunter. – Wywołaj mnie, jeśli znajdziesz trochę czasu.

Transmisja dobiegła końca. Przez ten czas okręt kapitan Hunter zrobił zwrot nad powierzchnią Aleph Prime, obracając się bokiem ku Enterprise. Sulu znów powiększył widok na ekranie i wpatrzył się weń z zachwytem.

- Kapitan Hunter i Aerfen, - rzekł z podziwem. Obejrzał się na Kirka. – Zna ją pan, kapitanie?
- My… chodziliśmy razem do szkoły.

Kirk nigdy nie widział Sulu w takim stanie całkowitego uwielbienia; nie sądził by Sulu był bardziej zachwycony, gdyby D`Artagnan we własnej osobie, wywijając szpadą i podkręcając wąsy, pojawił się i przemówił do niego. Kirk daleki był od rozbawienia i doskonale rozumiał, co czuł pan Sulu. Czuł dokładnie to samo, a miał do tego daleko więcej powodów.
Elaan
Użytkownik
#7 - Wysłana: 12 Paź 2012 22:31:52
cd.

Sulu fachowo ustawił Enterprise na stabilnej orbicie wokół Aleph Prime. W stosunku do płaszczyzny układu gwiazd, Aerfen okrążał Aleph po orbicie wokół biegunów. Zamiast wybrać wolny poziom i umieścić większy statek na orbicie równikowej, Sulu zużył nieco więcej czasu i nieco więcej paliwa, aby ustawić swój statek tak, by Aerfen pozostał widoczny z mostka dopóty, dopóki zachowa obecny tor lotu. Sulu nie mógł oderwać wzroku od smukłych linii jego kadłuba. Był znacznie mniejszy niż Enterprise, gdyż był to myśliwiec. Jego konstrukcja zapewniała mu najmniejszy możliwy przekrój poprzeczny przy czołowym podejściu do przeciwnika, miał więc bardzo opływowy kształt. Pomalowano go na barwę ostrego szkarłatu, z punktami w kolorze czerni i srebra. Wyglądał jak szybki, skuteczny, skrzydlaty drapieżnik.
Gdy tylko precyzyjnie ustawił Enterprise na orbicie, położenie myśliwca w stosunku do ich statku zmieniło się nieznacznie i Sulu mógł zobaczyć długą, jasną bliznę na burcie Aerfena, tam gdzie farba została odparowana przez broń wroga.

- To wygląda, jakby brał udział w jakiejś akcji, - rzekł przyciszonym głosem.

Zapewne niedawno, - dodał w myślach. Intuicyjnie wiedział, że Hunter nie pozwoliłaby, aby jej okręt świecił bliznami ani chwili dłużej, niż to konieczne.

- Panie Sulu!

Sulu obejrzał się.

- Tak, kapitanie?

Zastanawiał się, ile razy dotąd zdarzyło się, by Kirk przemówił do niego zanim on odezwał się, by zwrócić jego uwagę – i zastanawiał się czy kapitan zbeszta go za dodatkowe zużycie paliwa. Kirk uśmiechnął się.

- Chciałem tylko pochwalić pana za ustawienie nas na orbicie.

Pan Sulu zaczerwienił się, ale potem zdał sobie sprawę, że zrozumienie i akceptacja w głosie Kirka dalece przewyższają nutkę rozbawienia.

- Dziękuję, kapitanie.

Kirk znów się uśmiechnął, gdy Sulu na powrót skoncentrował całą swoją uwagę na szybkim, niewielkim, acz potężnym myśliwcu. Sulu miał rację: Aerfen brał udział w akcji i to całkiem niedawno. Czy to dlatego Enterprise został wezwany w tak pilnym trybie? Zaatakowano Aleph Prime i jego okręt wezwano jako posiłki? Lecz to nie miało sensu; Hunter nie zachowywała się jak dowódca w stanie zagrożenia, a reszty jej eskadry nie było nigdzie w zasięgu sensorów.
Poza tym, Enterprise już raz okrążył stację i Kirk wciąż nie dostrzegał żadnych oznak zniszczenia. Czujniki nie wykazały też obecności innych statków, potencjalnie należących do wroga.
Kirk obejrzał się na swojego oficera naukowego.

- Zorientował się pan już, co się dzieje, panie Spock?
- Dane są sprzeczne, lecz przypuszczam, że nie grozi nam natychmiastowe zaangażowanie w konflikt zbrojny. Jest to tylko uzasadnione wnioskowanie, dokonane na podstawie dostępnych informacji.
- Słusznie, - rzekł Kirk.
- Transmisja z Aleph Prime, kapitanie, - odezwała się Uhura.

Aerfen zniknął z ekranu. Sulu na powrót usiadł wyprostowany, zaskoczony tą nagłą zmianą, a jego ramiona opadły w rozczarowaniu.
Na ekranie pojawił się chudy, młody cywil o białych włosach.

- Kapitanie Kirk! – odezwał się. – Nie umiem wyrazić, jak wielką ulgę sprawiło nam pańskie przybycie. Jestem Ian Braithewaite, pełnię funkcję oskarżyciela publicznego na Aleph. Czy może pan przesłać się tu jak najszybciej?

W energicznym głosie urzędnika brzmiało naleganie.

- Panie Braithewaite, - odrzekł Kirk.
- Nadajnik jest wciąż zablokowany, kapitanie, - przypomniała Uhura.
- Otworzyć kanał! Zaprosił mnie bezpośrednio, a niech mnie diabli, jeśli prześlę kogokolwiek na Aleph zanim dowiem się, co jest nie tak.
- Tak, sir.
- Panie Braithewaite, czy teraz słyszy mnie pan?
- Tak, kapitanie, oczywiście. Miał pan kłopoty ze swoim nadajnikiem?
- Co takiego, kłopoty z…! Wysłaliście do nas wezwanie kodem ostatecznym, mamy obowiązek zachować ciszę radiową. Ściśle rzecz biorąc, łamię w tej chwili ten rozkaz. Co się dzieje tam, na dole?
- Kod ostateczny? – Braithewaite potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Kapitanie, bardzo mi przykro, ale po prostu nie mogę dyskutować o tym na niezabezpieczonym kanale. Może będzie lepiej, jeśli prześlę się na statek, by z panem porozmawiać?

Kirk rozważał możliwości. Cokolwiek wydarzyło się na Aleph Prime, wyraźnie nie dotyczyło to całego systemu alarmowego stacji, ani inwazji wroga. Mimo to, nie miał ochoty przesyłać na pokład Enterprise nikogo ani niczego, dopóki nie będzie wiedział na pewno, co się dzieje. Zaczynał wierzyć, że to, co zaszło, było olbrzymią pomyłką. Spojrzał na Spocka, ale Wolkanin nie okazał żadnych emocji poza uniesieniem brwi. Kirk westchnął.

- Nie, panie Braithewaite, - powiedział. – Prześlę się na dół za kilka minut.
- Dziękuję, kapitanie, - odrzekł prokurator.
- Kirk, wyłączam się.

Obraz prokuratora znikł. Sulu ukradkiem wcisnął kontrolkę i na ekranie znów pojawił się widok sprzed dziobu Enterprise, łącznie z Aerfenem.

- Dobrze, - rzekł Kirk. – Podążaj za białym królikiem.

Spojrzał na Spocka, oczekując pytającego spojrzenia w odpowiedzi na te słowa. Kirk nie czuł się na siłach, by wyjaśniać Wolkaninowi cytat z Lewisa Carolla.
Lecz Spock powiedział po prostu z obojętną miną:

- Ciekawe, sir. Bardzo ciekawe.

Kirk roześmiał się zaskoczony, co pozwoliło mu rozładować wewnętrzne napięcie.

- Zatem może udajmy się tam i dowiedzmy, co się, do cholery, dzieje?
Elaan
Użytkownik
#8 - Wysłana: 13 Paź 2012 20:42:01 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Tym, co Jim Kirk naprawdę chciał teraz zrobić, gdy wyłamał się spod ograniczającego zakazu łączności, było wywołanie kapitan Hunter. Ale nie mógł jeszcze poświęcić na to swojego czasu.
On i Spock przesłali się na dół do, położonego głęboko wewnątrz Aleph Prime, biura Iana Braithewaite`a.
Wysoki, szczupły mężczyzna podszedł ku nim i uścisnął rękę Kirka, energicznie nią potrząsając. Górował wzrostem nad kapitanem; był nawet o połowę głowy wyższy od pana Spocka.

- Kapitanie Kirk, jeszcze raz dziękuję za pańskie przybycie. – Spojrzał uważnie na Spocka. – A czy myśmy się już nie spotkali?
- Nie sądzę, - odrzekł Spock.
- To jest pan Spock, mój oficer naukowy, a zarazem mój zastępca.

Braithewaite chwycił rękę pana Spocka i uścisnął ją, zanim Kirk zdołał zrobić cokolwiek, by go powstrzymać. Uściśnięcie ręki przez nieznajomego było dla Wolkan świadectwem niewyobrażalnie złych manier.
Spock zauważył zakłopotanie Kirka, ale wiedział, że byłoby to poważne naruszenie protokołu z jego strony, gdyby odmówił uścisku dłoni, skoro człowiek ten jest po prostu ignorantem. Spock przetrwał ten dotyk. Gdyby miał kilka sekund, mógłby się do tego przygotować, lecz nie zdążył tego zrobić.
Emocje Braithewaite`a i nieskrywane myśli przepłynęły przez Spocka jak fala: zwyczajne ludzkie myśli, pogmatwane i silne, z domieszką niewyjaśnionego smutku.
Tak jak przygotowanie do więzi telepatycznej wymagało czasu, koncentracji i energii, tak niezbędne one były także przy tworzeniu mentalnej tarczy przeciwko takim echom cudzej jaźni. Spock nie mógł chronić się przez cały czas przed każdym przypadkowym dotykiem; nauczył się ignorować takie myśli, przynajmniej większość z nich. Lecz także jego towarzysze na Enterprise, przynajmniej większość z nich, wiedzieli, że nie powinni go dotykać.
Nie chcąc odpłacać nieuprzejmością za nieuprzejmość, Spock starał się nie dostrzec krótkiej chwili, gdy Braithewaite całkowicie otworzył swoje myśli. Oparł się pokusie bezpośredniego naruszenia cudzej prywatności, nawet po to, by odkryć dlaczego wezwano tu Enterprise. Nie szukał żadnych informacji, a z narzuconych mu myśli, żadna nie była użyteczna.
Spock cofnął dłoń, wzmacniając jednocześnie swoją mentalną tarczę.

- Proszę, wejdźcie na zaplecze, - odezwał się Braithewaite. – Tu nie jest zbyt bezpiecznie.

Poprowadził ich do następnego pokoju.

- Przykro mi, panie Spock, - rzekł Kirk półgłosem.

Widział jak stwardniały mięśnie wokół ust Spocka - niewielka zmiana, niezauważalna dla kogoś, kto nie znał go wystarczająco dobrze.

- Zachowam moją mentalną tarczę, dopóki nie wrócimy na statek, kapitanie, - rzekł Spock lekko napiętym głosem.

Braithewaite przeciągnął dodatkowe krzesło do pokoju w głębi, aby wszyscy mogli usiąść; kabina była ledwie umeblowana, ale za to zapchana plikami, bankami danych, stosami kaset pamięci, zapisów, i ogólnie tym, co nie zmieściło się w biurze. Braithewaite wręczył Kirkowi drinka w plastikowym kubku [Spock odmówił]; oskarżyciel usiadł, potem znowu wstał; poziom jego energii wręcz promieniował wokół niego. Chodził kilka kroków to w tę, to w drugą stronę. Działało to Jimowi Kirkowi na nerwy.

- Zwykle moja praca jest dość rutynowa, - zaczął Braithewaite. – Lecz ostatnie kilka tygodni… - Przerwał i z wolna przetarł twarz obiema rękami. - Bardzo mi przykro, panowie. Moja przyjaciółka zmarła wczoraj w nocy i zupełnie nie mam…

Kirk wstał, wziął Iana za łokieć, doprowadził go do krzesła, zmusił by usiadł i włożył mu w dłonie plastikowy kubek.

- Potrzebuje pan tego. Spokojnie. Proszę nie spieszyć się i powiedzieć mi, co się stało.

Braithewaite zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze.

- Bardzo mi przykro, - powtórzył. – To nie ma nic wspólnego z powodem przybycia panów, po prostu nie mogę przestać myśleć o Lee. Nie sprawiała wrażenia chorej, ale kiedy wezwano mnie do szpitala dziś rano, powiedziano mi, że ma wielopostaciowe zatrucie jadem kiełbasianym i…
- Rozumiem, panie Braithewaite, - powiedział Kirk. – Rozumiem, dlaczego jest pan tak zdenerwowany.
- Pełniła na Aleph funkcję obrońcy publicznego. Większość ludzi oczekuje wrogości między obrońcą i oskarżycielem, ale to bardzo rzadko jest prawdą. Istnieje pewna rywalizacja, ale istnieje też wiele szacunku. Nie możesz pomóc, ale możesz być przyjacielem.

Kirk skinął głową. Spock obserwował beznamiętnie ów emocjonalny wybuch.

- Myślę, że teraz zdołam się pozbierać, - rzekł Braithewaite.

Udało mu się nawet przywołać na twarz słaby i niepewny uśmiech, który znikł niemal natychmiast. Pochylił się do przodu i znów zaczął mówić, z naciskiem i ponuro.

- Jesteście panowie tutaj, aby przejąć sprawę, w której właśnie zakończyłem dochodzenie. Jest to coś, z czym nigdy przedtem się nie spotkałem. Zaczęło się dość paskudnie – dziesięć osób zniknęło i wyglądało to na ukartowaną, morderczą grę. Lecz było coś jeszcze gorszego. Okazało się, że wiąże się to z nieautoryzowanymi badaniami nad istotami samoświadomymi.
- O jakiego rodzaju badania chodziło? – zapytał Spock.
- Nie wolno mi o tym rozmawiać poza działem rozwoju broni zakazanych. To nie ma wpływu na sprawę, jestem o tym przekonany. W ten sposób spowodujemy mniej rozgłosu. A rozgłos byłby niewygodny. Kwatera Główna Federacji sklasyfikowała te wydarzenia jako przypadkowe. - Uśmiechnął się kwaśno. - Nie byli zbyt zadowoleni, że wiem tak wiele na ten temat. Wiedziałem, że to ich zaniepokoiło, ale nie spodziewałem się, że wyślą taki statek jak Enterprise, aby zabrał więźnia do Kolonii Rehabilitacyjnej nr 7. To na pewno bezpieczny transport.
- Chwileczkę, - rzekł Kirk. – Chwileczkę!

Cała jego sympatia dla Iana Braithewaite`a ulotniła się. Podniósł głos, ale nie dbał o to.

- Chce mi pan powiedzieć, - krzyczał, wstając gwałtownie – że ściągnął pan Enterprise – ściągnął pan okręt liniowy z załogą liczącą czterystu trzydziestu pięciu ludzi – jako prom dla jednego człowieka na odległość jednego systemu gwiezdnego?

Stał pochylony nad Braithewaite`m, krzycząc mu prosto w twarz. Potem wyprostował się i cofnął, wstrzymując swój wybuch, ale nie żałował ani przez chwilę.
Pusty plastikowy kubek trzasnął głośno, zgnieciony w zaciśniętej dłoni Braithewaite`a.

- Nie wybierałem okrętu, kapitanie Kirk, - odrzekł. Jego twarz zmieniła się, niemal dorównując bladością jego białym włosom. - Centrala Federacji zawiadomiła, że przyśle statek, a kiedy Enterprise zjawił się, pędząc z prędkością warp dziewięć, sądziłem, że chodzi o Was.
Elaan
Użytkownik
#9 - Wysłana: 15 Paź 2012 10:36:41 - Edytowany przez: Elaan
cd.

- Przekaz nie przyszedł z Kwatery Głównej Federacji, - rzekł Spock ze spokojem. – Ani też z Dowództwa Gwiezdnej Floty. - Siedział nieporuszony zarówno w trakcie opowieści Braithewaite`a, jak i furii Kirka. - Nie pochodził nawet z pobliskiej Bazy Gwiezdnej. Wysłano go bezpośrednio z Aleph Prime, używając kodu ostatecznego, który – według mojej wiedzy – został wykorzystany jedynie pięć razy w ciągu ostatniej standardowej dekady.
- Szczerze mówiąc, nie wiem jak to się stało, panie Spock, - odrzekł Braithewaite.
- Ten kod jest zarezerwowany dla katastrof planetarnych, niesprowokowanego wrogiego ataku, albo nieprzewidzianych wypadków podczas badań naukowych. Nie jest przeznaczony do pomocy w uporaniu się z drobnymi przestępcami.

Szczeniacka zaciekłość Iana Braithewaite`a zmieniła się w silniejszą, gniewną determinację.

- Drobni przestępcy! Niezależnie od wszystkiego innego, ten człowiek jest mordercą!
- Bardzo przepraszam, - rzekł Spock, dokładnie tym samym tonem, co przedtem. – Być może, wyraziłem się błędnie. - Braithewaite przytaknął gwałtownie ruchem głowy. - Nie jest przeznaczony do radzenia sobie przy jego pomocy z jakimikolwiek przestępcami, - ciągnął Spock. – W rzeczywistości istnieją bowiem sankcje karne związane z jego nadużyciem – o czym na pewno pan wie.

Wbrew sobie, Kirk uśmiechnął się. Spock zaprzeczyłby temu, ale oficer naukowy wywołał znacznie bardziej emocjonalny efekt przy pomocy zimnych faktów, aniżeli Kirk, krzycząc na całe gardło.
Kirk miał nadzieję, że gdzieś w głębi, w swej stłumionej ludzkiej połowie, Spock odczuł radość ze swej zemsty.

- Ale ja nie użyłem kodu, - zaprzeczył Braithewaite.
- Połączenie pochodziło z pańskiego biura i nosiło pańską sygnaturę.
- Jeśli zostaliście wezwani niepotrzebnie, bardzo mi przykro, - w głosie Braithewaite`a zabrzmiała prawdziwa szczerość. – Postaram się dowiedzieć, jak to się stało. Tak, oczywiście, nigdy nie powinniście zostać wezwani tym kodem.
- Dobrze, - rzekł Kirk. – Jest jak jest, trudno. Możemy zatem wracać do naszego zadania.

Mówiąc to wstał, by odejść.
Braithewaite zerwał się na równe nogi i spojrzał na Kirka z wyżyn swego wzrostu.

- Kapitanie, pan nie rozumie sedna problemu. Jesteśmy tu izolowani, a służbowe jednostki są nieliczne i zaglądają tu bardzo rzadko. My po prostu nie posiadamy obiektów przystosowanych do przetrzymywania kogoś tak bezwzględnego, charyzmatycznego i inteligentnego jak Georges Mordreaux. Gdyby uciekł, mógłby łatwo zniknąć z oczu, mógłby nawet ukryć się na statku handlowym i całkowicie opuścić ten system gwiezdny. Tam nic by go nie powstrzymało przed rozpoczęciem wszystkiego jeszcze raz, w innym miejscu. Ten człowiek jest niebezpieczny: sprawia, że ludzie wierzą, iż dzięki niemu spełnią swoje marzenia! Konieczne jest, aby został wysłany do centrum rehabilitacji zanim dostanie szansę, by zwieść kogokolwiek innego. Jeżeli ucieknie…
- Pętla zaciśnie się na pańskiej szyi, krótko mówiąc,- dokończył Kirk.

Braithewaite powoli poczerwieniał.

- To rzecz zupełnie oczywista.
- Kapitanie,- odezwał się Spock. – Sądzę, że powinniśmy uwzględnić prośbę pana Braithewaite`a.

Zdumiony Kirk spojrzał uważnie w twarz swego oficera naukowego.

- Powinniśmy?
- Tak, kapitanie. Sądzę, że konieczne jest, byśmy to zrobili.

Kirk opadł z powrotem na swoje krzesło.

- Co jest, do diabła, - zamruczał. Ian Braithewaite chciał natychmiast zapakować swojego więźnia na pokład Enterprise. - Przykro mi, panie Braithewaite, - powstrzymał go Kirk. – Nie można tego zrobić. Mój statek nie jest bardziej przystosowany do transportu niebezpiecznych przestępców, aniżeli Aleph. Będziemy musieli wpierw dokonać pewnych przygotowań.

Kirk i Spock opuścili biuro oskarżyciela i skierowali się wprost ku centralnemu rdzeniowi stacji.

- Przygotowania, kapitanie? Jest mało prawdopodobne, aby dowódca ochrony Flynn doceniła istotne skutki tego oświadczenia.
- Dobry Boże, nie mów jej, że tak powiedziałem. To był tylko wygodny pretekst.

Uświadomił sobie, że właściwie nie mógł wybrać mniej taktownej wymówki; gdyby Flynn dowiedziała się o tym, byłaby obrażona, i słusznie. Od czasu jej przybycia, oddział ochrony nabierał kształtu spójnej formacji szybciej, niż Kirk mógłby uwierzyć, że to możliwe. Kirk nie łudził się, że jego pozycja jako przełożonego Flynn ochroniłaby go przed jej zaciekłą lojalnością wobec własnych ludzi. Albo przed jej wybuchowym temperamentem: to zwykle działo się tak szybko, że Kirk czasami zastanawiał się, czy Flynn rzeczywiście jest dobrym materiałem na oficera.

- Nie mam powodu do powtarzania komandor Flynn nieroztropnych uwag, - rzekł Spock.
- Dobrze, - odrzekł Kirk. – Nigdy wcześniej nie byłem na Aleph Prime; nie widzę niczego złego w pobycie tu przez jakiś czas, niezależnie od pretekstu.
- To może być dla pana niezmiernie fascynujące. Znajduje się tu niewielki ośrodek badawczy, zajmujący się hodowlą kryształów bioelektronicznych, które mogą zrewolucjonizować nauki informatyczne.
- Z pewnością będę chciał rzucić na to okiem, - stwierdził Kirk. – Panie Spock…
- Tak, kapitanie?
- Tylko, co naprawdę się tutaj dzieje? Braithwaite był gotów zrezygnować i wezwać inny statek, oczywiście zauważył pan to. Poszedłem za pańską radą, ale chcę wiedzieć dokąd zmierzam.
- W rzeczy samej, kapitanie, doceniam pańskie zaufanie.
- A zatem, - spytał Kirk nieco ironicznie – co stoi przed kapitanem?
- Przepraszam za mój pozorny brak konsekwencji. Dopóki prokurator nie wymienił nazwiska owego „bezwzględnego przestępcy”, nie miałem możliwości zorientowania się, że chodzi o coś znacznie bardziej skomplikowanego niż łamanie prawa – jednakże na pewno jest w to zaangażowany.

Kirk zmarszczył brwi.

- Nie pamiętam – Georges Mordreaux? Kto to jest, Spock? Ty go znasz?
- Studiowałem fizykę temporalną pod jego kierunkiem wiele lat temu. Jest genialnym fizykiem. W rzeczywistości, kiedy stało się jasne, że nie mamy tu do czynienia z jakimkolwiek prawdziwym zagrożeniem, jedyną korzyść z naszego przybycia na Aleph Prime widziałem w możliwości przedyskutowania moich obserwacji z dr Mordreaux, zanim będę mógł je powtórzyć.
- To musi być szok dla Ciebie.
- Jim, cała ta sprawa to jakiś absurd. - Spock pozbierał się natychmiast i kontynuował, stając się na powrót wzorem wolkańskiego spokoju. - Doktor Mordreaux jest człowiekiem etycznym. Co więcej, on jest naukowcem teoretycznym, nie eksperymentalnym. Zawsze bardziej wolał pracować z ołówkiem i papierem, aniżeli z komputerem. Nawet zakładając, iż przeniósł się do działu prac eksperymentalnych, jest nie do pomyślenia, że mógłby zagrażać świadomym istotom jakiegokolwiek gatunku. Myślę, że to skrajnie nieprawdopodobne, aby przeobraził się w obłąkanego mordercę.
- Czy myślisz, że zdołałbyś udowodnić jego niewinność?
- Chciałbym najpierw odkryć, dlaczego ma być przetransportowany do centrum rehabilitacji z tak wielkim pośpiechem i w takiej tajemnicy.

Kirkowi nie bardzo podobał się pomysł wtrącania się w działalność władz cywilnych. Ale, po pierwsze, już wmieszał się w to ze swoim statkiem, a po drugie, podobnie jak Spock zdawał sobie sprawę, że jeżeli Mordreaux znajdzie się w kolonii rehabilitacyjnej, nie wyjdzie stamtąd doskonalszy. Mógłby być szczęśliwszy, z pewnością nie będzie też kłopotliwy, lecz nie byłby już genialnym fizykiem.

- W porządku, Spock. Jest coś dziwnego w całej tej sprawie. Być może Twój profesor jest niewinny. W każdym razie, możemy tu trochę powęszyć.
- Dziękuję, kapitanie.

Kirk przystanął i wcisnął przycisk swojego komunikatora.

- Kirk do Enterprise. Poruczniku Uhura, uchylam ciszę radiową.
- Tu Enterprise, porucznik Uhura. Czy wszystko w porządku, kapitanie?
- Tego bym nie powiedział, ale nie ma zagrożenia. Zabezpieczenia dla kwatery głównej. Zostanę na Aleph przez jakiś czas, ale proszę mnie wzywać w razie potrzeby.
- Tak jest, sir.
- Kirk, wyłączam się. - Zawahał się na moment, potem pomyślał, iż lepiej będzie, jeśli przekaże wiadomość dla dowódcy ochrony. - Panie Spock, proszę poinformować komandor Flynn, by nas zastąpiła, gdyby pan Braithewaite pytał o powody naszego pobytu tutaj. Myślę, że jeden dzień to wszystko, co mogę uzasadnić, ale zorganizujmy rotację załogi szkieletowej tak, aby wszyscy dostali trochę wolnego. Łącznie z panem. A szczególnie pan Scott; niech nie waży się spędzać postoju zagrzebany w silnikach.
- Dobrze, kapitanie.
- Przypuszczam, że jeden dzień na Aleph i powolna podróż do Kolonii Rehabilitacyjnej nr 7 pasuje do pańskich planów?
- Doskonale, kapitanie.
Elaan
Użytkownik
#10 - Wysłana: 18 Paź 2012 21:06:19
cd.

Przestronny plac dawał złudzenie przebywania pod gołym niebem. W rzeczywistości, był głęboko pod powierzchnią Aleph Prime. Ze swymi łagodnymi, przypadkowymi powiewami wiatru, zapachem kwiatów unoszącym się w powietrzu i zachęcającymi do spaceru kosmatymi trawnikami, był tak idealny, że Jim Kirk wiedział, iż nie byłby w stanie długo tego znieść. Lecz dopóki stereotypy nie staną się natarczywe, mógł cieszyć się tym, co go otaczało – owym odtworzeniem powierzchni planety przez kogoś, kto nigdy nie chodził po otwartej przestrzeni w żywym świecie.
Poza tym, jeśli uzna, że mu się to nie podoba, mógł zawsze udać się do jednego z pozostałych parków, przeznaczonych dla nie-ludzkich mieszkańców stacji. Jim Kirk rozglądał się po prawie pustym placu i zastanawiał się, czy mieszkaniec Gamma Draconis VII znalazłby w pobliżu tunel-labirynt, dający chwilę przyjemności. Potem powoli doszedł do wniosku, że kompleks ten został wykopany zbyt równomiernie, w sposób zbyt przemyślany, a poziom wilgotności jest zbyt niski.
Wtedy zobaczył Hunter, wychodzącą z cienia małego zagajnika i zapomniał o tunelach-labiryntach, o mieszkańcach Draconis VII i nawet o balsamicznych, nieregularnych powiewach wiatru. Hunter pomachała mu ręką i dalej szła w jego kierunku.
Zatrzymali się kilka kroków od siebie i przyglądali się sobie od stóp do głów. Hunter miała na sobie regulaminowe, jednolicie czarne spodnie i buty, ale nosiła do tego niebieską, jedwabną koszulę i kamizelkę ze srebrnej siatki i, oczywiście, czerwone pióro we włosach.

- Nadal kolekcjonujesz przewinienia, jak widzę, - odezwał się Kirk.
- A Ty nadal jesteś strasznym służbistą, wiesz? Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. – Przerwała na chwilę. – I myślę, że cieszę się z tego.

Roześmieli się oboje, następnie objęli i przytulili do siebie, czerpiąc przyjemność z prostego faktu, że widzą się ponownie.
To nie było tak, jak za dawnych czasów i Jim żałował tego. Zastanawiał się, czy ona też tak czuje. Bał się o to zapytać, bał się, że mógłby zranić ją albo siebie, lub że to położy się cieniem na ich przyjaźń, która już raz omal się nie zakończyła.
Mimo początkowej niezręczności szybko wkroczyli na stare tory, jak para starych przyjaciół, których łączą dobre i złe czasy i lata do nadrobienia. Spacerowali razem w parku przez wiele godzin; każda godzina zastępowała rok, aż wreszcie doszli do teraźniejszości.

- Nie otrzymałaś rozkazu przybycia na Aleph, prawda? – spytał Jim.
- Nie. Jest to jedyna placówka w moim sektorze, która zgodzi się pomalować Aerfen tak, jak ja chcę, bez cytowania mi głupich przepisów. A moja załoga lubi to miejsce za swobodę. Tylko bogowie wiedzą, jak bardzo na to zasłużyli. A co Ciebie sprowadza?
- Najdziwniejsza rzecz jaka mi się kiedykolwiek zdarzyła. Ten facet, Ian Braithewaite.

Hunter roześmiała się.

- Na Ciebie też się rzucił? Chciał mi wpakować na pokład jakiegoś przestępcę, żebym go zabrała do Kolonii Rehabilitacyjnej nr 7, na Aerfenie!
- Co mu odpowiedziałaś? – spytał zakłopotany Kirk, czując, że jego twarz zmienia barwę.
- Gdzie może sobie wsadzić swojego więźnia, krótko mówiąc, - odrzekła Hunter. – Myślę, że powinnam powiedzieć, iż Aerfen nie będzie zdolny opuścić orbity bez kompletnego remontu, ale prawda jest taka, że byłam zbyt cholernie wściekła, by znaleźć jakiś taktowny wybieg.
- Zupełnie, jak ja.
- Zastanawiałam się, czy mógłby chodzić także za Tobą – ale Jim, okręt liniowy latający po Drodze Mlecznej? Nie trzymaj mnie w niepewności, co mu odpowiedziałeś?
- Powiedziałem mu, że biorę to zadanie.

Hunter zaczęła się śmiać, potem zobaczyła, że mówi poważnie.

- W porządku, - rzekła. – Ta historia wygląda lepiej, niż dowolna ilość wyobrażalnych przekleństw. Pozwól mi jej posłuchać.

Jim opowiedział jej, co się wydarzyło, łącznie z analizą Spocka. Był zadowolony, mając kogoś bardziej obiektywnego, z kim mógł to omówić.

- Czy słyszałaś kiedykolwiek o Georges`u Mordreaux?
- Pewnie. Dobrzy bogowie, chyba nie chcesz powiedzieć, że on był na Aleph przez cały ten czas? Czy to jest człowiek, któremu - jak sądzisz - grozi drenaż mózgu?

Jim skinął potwierdzająco głową.

- Co o nim wiesz?

Hunter miała zawsze prawdziwy talent do fizyki i rozważała specjalizowanie się w tej dziedzinie. Lecz życie akademickie było dla niej zbyt spokojne i bardzo szybko przeważył jej pociąg do emocji i przygody. Wciąż jednak śledziła znaczące postępy w badaniach z dziedzin, które ją interesowały.

- Dobrze, - powiedziała. – Są dwie szkoły myślenia i mało kto pośrodku. Obóz pierwszy uważał go za najlepszego fizyka od czasów Vekesha, jeżeli nie Einsteina.
Posłuchaj, Jim, chcesz zjeść kolację na Aerfenie, czy znajdziemy jakieś miejsce gdzieś tutaj? Nie wiem co przewiduje harmonogram Twoich zajęć, ale jest późno i jestem głodna.

- Miałem nadzieję, że udasz się ze mną na Enterprise i pozwolisz się oprowadzić. A co z drugim obozem?

Spojrzała przed siebie, zbierając myśli.

- Powinnam była wiedzieć, że taktyka dywersyjna na Ciebie nie zadziała. - Wzruszyła ramionami. - Nie chcę urazić twojego pana Spocka, lecz drugi obóz, znacznie liczniejszy, uważał, że Georges Mordreaux to gbur i głupiec.

Jim milczał przez chwilę.

- Jest aż tak źle?
- Obawiam się, że tak.
- Spock o tym nie wspominał.
- To uczciwe. Spodziewałam się, że ma własne zdanie na ten temat i uważa przeciwne opinie za grubiańskie plotki. Którymi zapewne są.
- Dlaczego wciąż mówisz o Mordreaux w czasie przeszłym?
- Och. Po prostu, myślę o nim w ten sposób. Przedstawił jakieś wyniki prac kilka lat temu, a reakcja na nie była… hm… negatywna, delikatnie mówiąc. Nadal publikuje coś od czasu do czasu, ale nikt nie wiedział, gdzie przebywa. Nie miałam pojęcia, że jest tutaj.
- Czy myślisz, że ktoś mógł to zorganizować, jako rodzaj zemsty na nim?
- Nie potrafię sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek, albo kto mógłby to zrobić. Po prostu, on nie liczy się już w kręgach akademickich. Poza tym, postępowanie karne, to nie jest sposób w jaki profesorowie fizyki dyskredytują swoich rywali – nie ma to odpowiednio cywilizowanego posmaku.
- A co Ty o nim myślisz?
- Nigdy go nie spotkałam; nie mogę dać Ci osobistej opinii.
- A co z jego pracami? Myślisz, że jest szalony?

Hunter bawiła się przez chwilę brzegiem swojej kamizelki.

- Jim… tak naprawdę, ostatni raz studiowałam fizykę piętnaście lat temu. Nadal subskrybuję kilka czasopism, ale moja wiedza jest, co najwyżej, powierzchowna. Dane, które posiadam, są zbyt nieaktualne, by choćby domyślać się odpowiedzi na pytanie, które zadałeś.
Ten człowiek zrobił dobrą robotę, kiedyś, dawno temu. Jaki jest teraz – kto wie?
- Szli przez chwilę w milczeniu. Hunter wsunęła dłonie w kieszenie. - Przykro mi, że nie byłam bardziej pomocna. Lecz, tak czy owak, nie można powiedzieć zbyt wiele o niczyjej osobowości, na podstawie jego pracy.
- Wiem. Wydaje mi się, że zebrałem już wystarczająco wiele informacji, aby spróbować dowiedzieć się, dlaczego Enterprise został wybrany do tego zadania. - Powiedział jej także o zrujnowanych obserwacjach Spocka. - A zatem, kapitanie, czy mogę zaoferować pani wycieczkę po moim statku i jakąś kolację?
- Cóż, kapitanie, to brzmi świetnie.

Z drugiej strony parku Jim usłyszał wołający go, słaby głos.

- Hej, Jim!

Leonard McCoy machał ku nim radośnie z drugiego końca parku i wraz ze swoim towarzyszem ruszył, stąpając po trawie, wprost ku Jimowi i Hunter.

- Kto to jest?
- Mój lekarz okrętowy, Leonard McCoy.

Patrzyła jak się zbliżali.

- Wygląda na to, że nic go nie boli.

Jim roześmiał się, po czym on i Hunter poszli razem przez trawnik na spotkanie McCoy`a i jego przyjaciela.
Elaan
Użytkownik
#11 - Wysłana: 21 Paź 2012 17:18:33
cd.

Spock, powróciwszy na Enterprise, wezwał przez komunikator komandor porucznik Flynn i zaczął opracowywać harmonogram tak, aby dać maksymalną ilość wolnego maksymalnej liczbie ludzi, zgodnie z rozkazem kapitana Kirka.
Zanim skończył, drzwi windy rozsunęły się z westchnieniem i Flynn wkroczyła na mostek.

- Tak, panie Spock?

Odwrócił się ku niej.

- Komandor Flynn, nasza misja tutaj dotyczy pani sekcji. Jutro rano dr Georges Mordreaux zostanie przeniesiony na pokład, a my mamy przewieźć go do Kolonii Rehabilitacyjnej nr 7.

Nieznacznie zmarszczyła brwi. Kolonia rehabilitacyjna była w tym systemie; znajdowała się teraz dokładnie naprzeciwko Aleph Prime, a to oznaczało odległość zaledwie dwóch jednostek astronomicznych – znikomy dystans dla statku gwiezdnego tej klasy, niemalże zniewaga.

- Gdyby to był jakiś VIP, nie wzywał by pan mnie, - stwierdziła Flynn. – Rozumiem, iż oznacza to, że ma on przebywać w areszcie.
- Zgadza się. - Wiedział, że czeka na dalsze informacje, lecz nie miał żadnych do zaoferowania. Jednakże stwierdzenie kapitana Kirka w rozmowie z Ianem Braithewaite`m, że ochrona musi się przygotować na przybycie dr Mordreaux, pasowało do jego planów i nie widział powodu, by nie stało się ono prawdą w retrospekcji. - Mamy własne rozkazy, komandor Flynn, - odrzekł. – Proszę przygotować i zabezpieczyć kabinę dla VIP-ów na użytek dr Mordreaux.

Spock czekał na potok pytań i zastrzeżeń, które z pewnością padłyby ze strony poprzedniego dowódcy ochrony, gdyby został poproszony o wykonanie tak niezwykłego polecenia, ale nowa komendant zachowała się w zupełnie inny sposób.

- W porządku, panie Spock, - powiedziała. – Za co dr Mordreaux został skazany?

Spock z trudem zdobył się, by jej to powiedzieć, ponieważ z całych sił nie wierzył w oskarżenia.

- Nieetyczne badania na istotach samoświadomych, - wyrzekł w końcu. – I morderstwo.
- Panie Spock, - rzekła Flynn ostrożnie, tonem informacji raczej, aniżeli krytyki – cele w areszcie są zdecydowanie bardziej bezpieczne, niż kabina, którą do jutra zdążą przystosować moi ludzie. Te cele to nie są lochy; byłyby całkiem wygodne.
- Jestem świadomy problemu z zachowaniem bezpieczeństwa, komandor Flynn, podobnie jak i kapitan Kirk. Pokładam moje zaufanie w pani umiejętnościach. Więzień pozostanie zamknięty w kabinie dla VIP-ów.
- W takim razie muszę zabezpieczyć kabinę, panie Spock.
- Ułożyłem harmonogram przepustek dla wszystkich członków załogi, za wyjątkiem pani sekcji. To pozostawiam pani osądowi.

Spojrzała na terminal, gdzie ekran ukazywał listę nazwisk członków ochrony, gotową do przypisania. Wybrała kilku oficerów z przygotowaniem elektronicznym: czterech ludzi, czyli tylu, ilu mogło efektywnie pracować przy ekranach energetycznych.

- Wszyscy pozostali mogą udać się na Aleph, - powiedziała. – Skoro nie odpowiadamy za stan pogotowia całego systemu.
- Nie, rozkazy dotyczą jedynie transportu dr Mordreaux. Dziękuję za współpracę, komandor Flynn. Czy mogę być w jakikolwiek sposób pomocny w pani przygotowaniach?
- Moi ludzie sobie poradzą, panie Spock, ale dziękuję.

W odpowiedzi skinął tylko głową i szefowa ochrony opuściła mostek.

***

Od chwili, gdy wysiadła z turbo-windy, Mandala Flynn słyszała okrzyki zachwytu, gdyż harmonogram przepustek rozesłano już do głównych terminali komunikacyjnych na całym statku. Była tak samo zadowolona jak inni, że wezwanie do katastrofy zamieniło się w kilka godzin wolności. Musiała jednak przyznać, że w ciągu dwóch miesięcy na Enterprise tęskniła czasami za jakimś incydentem, jakimś konfliktem, który byłby prawdziwy, a nie tylko ćwiczebny.
Mogłaś zostać w straży granicznej, - mówiła sobie – latając tam i z powrotem, w dół i w górę, wciąż w tej samej ograniczonej płaszczyźnie przestrzeni, staczając od czasu do czasu potyczki, ryzykując życie i postrzał, dopóki nie przeniosą Cię na emeryturę, gdzieś w odległej bazie gwiezdnej.
Lecz jej ambicje sięgały wyżej. Nie zadowalało ją to, co znane; fascynowało ją nieznane. To był jeden z powodów, dla którego skorzystała z nieoczekiwanej możliwości przeniesienia się na Enterprise: nie dla przemierzania kolejnych systemów gwiezdnych, jak głosił rozpowszechniony, biurokratyczny nonsens, lecz poszukiwania, odkrywania nowych światów, rzeczy prawdziwych. Nawet jeśli raz na jakiś czas oznaczało to spędzenie sześciu tygodni na wpatrywaniu się w nagą osobliwość.
Flynn chciała zdobyć doświadczenie na tym statku, ponieważ sama zamierzała z czasem dowodzić nim, lub podobną doń jednostką. Granice światów Federacji były dla niej zdecydowanie zbyt ciasne. Była dzieckiem przestrzeni międzygwiezdnej, dostrojonym do niej i tylko w niej czuła się dobrze. Należała do awangardy odkrywców.
A jeżeli kiedykolwiek znajdziesz to, czego szukasz, - myślała – jeśli kiedykolwiek nawet dowiesz się, co to jest, to czego szukasz – to, co zrobisz potem?
Odepchnęła na bok swoje rozważania, wchodząc na wartownię ochrony, gdzie czterech oficerów, których wybrała, już na nią czekało.

***

Gdy Spock został sam, otworzył kanał komunikacyjny ze stacją i zaczął swoje prawdziwe zadanie – uzyskanie tak wielu informacji o niedawnej przeszłości dr Mordreaux, ile tylko mógł odnaleźć. Najpierw poprosił o zapisy z centralnego komputera Aleph Prime, dotyczące badań profesora. Otrzymał odpowiedź: BRAK INFORMACJI. Taśma powinna być w zasobach zapisów publicznych.
Spock spróbował ponownie, dołączając swoje poświadczenia bezpieczeństwa, które powinny być wystarczające do pokonania niemal każdego poziomu zabezpieczeń. Jego prośba została odrzucona. Próbował sprawdzić kilka innych możliwych repozytoriów rejestru karnego i niczego nie znalazł. Służby informacyjne nie zanotowały w swoich indeksach jakichkolwiek powiadomień o aresztowaniu dr Mordreaux, jego skazaniu lub ogłoszeniu wyroku; nie znalazł żadnego wpisu w katalogu stacji.
Spock odsunął się od terminalu informacyjnego i rozważał, co robić dalej.
Być może profesor mieszkał pod fałszywym nazwiskiem, ale to nie wyjaśniało jego zniknięcia z akt sądowych, w których figurowałby pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Spock rozważył możliwości, podjął decyzję i przystąpił do przeszukiwania komputerów Aleph bez żadnego miłosierdzia.
Ich systemy obrony, choć były odpowiednie do normalnych potrzeb, nie były, mimo wszystko, przystosowane do spraw szczególnie wrażliwych, a zupełnie nieistotne w porównaniu do zdolności Spocka, by je złamać.
Wciąż nie mógł znaleźć żadnych przydatnych informacji. Zapisy na temat badań po prostu nie istniały, przynajmniej w komputerowych bankach danych.
Ktokolwiek ukrył sprawę dr Mordreaux, zrobił to wyjątkowo skutecznie. Albo zapisy zostały wymazane – co stanowiło naruszenie praw Federacji – albo wciąż istniały, lecz odłączono je od całej sieci informacyjnej.
Elaan
Użytkownik
#12 - Wysłana: 23 Paź 2012 16:45:37
cd.

Mandala spotkała Hikaru w sali ćwiczeń. Uśmiechnął się, gdy ją zobaczył i dopiął kołnierz i naramienniki swojej szermierczej kurtki.

- Nie wiedziałam, czy ta lekcja nadal jest aktualna, - powiedziała.
- Byłoby to spore zakłócenie w moim harmonogramie, gdybym musiał ją odwołać, - odrzekł Sulu. – Ale nie wiedziałem, czy będziesz mogła przyjść.
- Muszę sprawdzić nowe tarcze, gdy będą już gotowe, - stwierdziła – ale do tego czasu, jedyne co mogłabym robić to denerwować wszystkich, zaglądając im przez ramię. Powinni skończyć je w tym samym czasie, gdy my ukończymy lekcję. Potem wszyscy udajemy się na Aleph, by się trochę zabawić. To mój rozkład zajęć. Chcesz iść z nami?
- Pewnie, - odrzekł - dziękuję. - Mandala rzuciła mu książkę. Zręcznie złapał małą kasetę. - Co to jest?
- Co myślisz o starych, ziemskich powieściach? To znaczy, o tych sprzed ery lotów kosmicznych?
- Uwielbiam je, - odrzekł. – Myślę, że „Trzej muszkieterowie” są moją ulubioną.
- Moją ulubioną powieścią Dumasa jest „Hrabia Monte Christo”.
- Czytałaś „Wirgińczyka”?
- Jasne – to najzabawniej brzmi w archaicznym współczesnym języku angielskim. A co z „Wehikułem czasu”?
- To jest jedna z lepszych. „Frankenstein”?
- Oczywiście. „Islandia”?
- Uh-huh. Czytałem gdzieś, że planują wydać w końcu nieznaną dotąd, faksymilową edycję.

Mandala roześmiała się.

- Jak długo już o tym mówią? Chociaż, życzyłabym sobie tego. - Hikaru spojrzał z ciekawością na kasetę, którą mu dała; wskazała na nią końcem swojego floretu. - To jest „Babel-17”, - powiedziała. – Porusza mój ulubiony temat. Delany jest znakomity.
- Nigdy o tym nie słyszałem. Kiedy zostało opublikowane?
- Według starego kalendarza w 1966.
- To już nie należy do ery sprzed lotów kosmicznych.
- Oczywiście, że należy.
- Och, Ty liczysz od pierwszego lądowania na Księżycu – ja od startu Sputnika 1.
- Tradycjonalista. Hej – to oznacza, że nie czytałeś też „Sybil Sue Blue”. Zamierzasz odrzucić wspaniałe książki, ponieważ nie zgadzamy się w kwestii dwunastu lat?
- Nic podobnego, - rzekł Hikaru. – Dziękuję bardzo.

Kiedy ruszyli ku planszy ćwiczebnej, Mandala pod wpływem impulsu objęła Hikaru ramionami w pasie i przytuliła go.
Nie odepchnął jej. Niezupełnie. Na to był zbyt dobrze wychowany. Lecz całe jego ciało zesztywniało. Zaskoczona, zraniona, próbując uświadomić sobie, jak i gdzie źle odczytała sygnały, Mandala puściła go i szybko ruszyła na swój koniec planszy.

- Mandala, - dogonił ją; wiedział, że powinien ją uchwycić, ale tylko dotknął jej łokcia. - Bardzo mi przykro, - powiedział. – Ja… jesteś na mnie zła?
- Pomyliłam się, - rzuciła w odpowiedzi. – Nie mówmy już o tym. Nie chciałam robić z siebie idiotki dwa razy w jednym dniu.
- Nie masz powodu, by tak myśleć, - powiedział łagodnie.
- Nie? – Odwróciła się ku niemu. – Myślałam wczoraj… - Wzruszyła ramionami. – Zazwyczaj jestem dość dobra w odczytywaniu wskazówek. Przykro mi, że naciskałam na Ciebie. Nie mogę twierdzić, że tego nie pragnę, ale nigdy nie zamierzałam wywierać na Ciebie presji. Przepraszam, jeżeli wprawiłam Cię w zakłopotanie.
- Nie zrobiłaś tego, - odrzekł. – Jestem zaszczycony.
- W porządku, nieważne. Jesteś znacznie bardziej uprzejmy, aniżeli ja byłabym wobec kogoś, kim nie jestem zainteresowana.
- To nie jest tak, że nie jestem zainteresowany.

Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby teraz powiedzieć. Nie postąpiła otwarcie i nie powiedziała mu, że jest najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała, ale nie mógł przecież być zupełnie nieświadomy tego, co ona czuje. Jeżeli on także uznał ją za atrakcyjną – a po wczorajszym myślała, że tak – w takim razie nie mogła zrozumieć jego zachowania.

- Myślałem o tym, co się stało, - mówił dalej, w jego głosie brzmiało napięcie. – Prawdopodobnie odejdę. Wiesz, że myślę o przeniesieniu, rozmawialiśmy o tym. Jesteś jedyną osobą, z którą o tym rozmawiałem!
- Oczywiście, - odrzekła. – Co z tego? Nikt z nas nie wie, co będzie robić w przyszłym tygodniu, czy za kolejny miesiąc.
- To nie byłoby uczciwe wobec Ciebie, - powiedział Hikaru.

Mandala wpatrywała się w niego; walczyła, by jej szczere zdziwienie nie przerodziło się w gniew. Rzuciła swój floret. Uderzył z brzękiem o podłogę.

- Co, do cholery, masz na myśli, mówiąc o uczciwości wobec mnie? Kto dał Ci prawo o tym decydować? Byłeś szczery – co więcej mógłbyś mi być winien?

Stał przed nią przygnębiony. Mandala chciała go przytulić, by zabrać choć trochę tego bólu i zagubienia, które widziała w jego spojrzeniu, lecz wiedziała, że nie umiałaby poprzestać na uścisku.
Pomijając absurdalność próby pieszczenia kogoś, gdy oboje ubrani byli w wyściełane kurtki szermiercze i stali pośrodku publicznej siłowni, nie chciała ryzykować, że ponownie wprawi Hikaru w zakłopotanie.

- Ja po prostu nie pomyślałem, że… - Przerwał i zaczął znowu. – To wydawało się takie zimne, wyjść Ci naprzeciw, gdy prawdopodobieństwo, że będziemy razem, znika niemal natychmiast.

Mandala wzięła go za rękę i pogładziła zagłębienie jego dłoni.

- To nie było uczciwe wobec Ciebie, - powiedziała. – Hikaru, w patrolu granicznym nikt nigdy nie angażuje się w długotrwałe związki. Jest to zbyt ryzykowne i zbyt bolesne. Zwykliśmy mówić sobie wzajemnie: na krótką chwilę. Nie przywykłam do innego traktowania tych spraw. Lecz Ty…
Myślę, że udałoby Ci się stworzyć coś, co trwałoby bardzo długo.

- To brzmi lepiej, - odezwał się nieśmiało.
- To zależy od Ciebie. W porządku. Teraz rozumiem. Przeżyłeś cholernie duży stres przez ostatnie kilka tygodni, tym bardziej, że myślałeś o opuszczeniu Enterprise. Myślę, że miałeś rację nie chcąc, by było Ci jeszcze trudniej.
- A ja myślę, że to nieodłączna część tego.
- W porządku.
- Dziękuję Ci, - odrzekł.

Objął ją i trzymał w uścisku, aż zawstydziła ją jej własna reakcja na jego bliskość. Cofnęła się i podniosła swój floret.

- No dalej, chodź. Chcę moją lekcję. - Zasalutowali sobie nawzajem floretami. Hikaru założył maskę. - Hikaru, - dodała Mandala – jeżeli zmienisz zdanie, daj mi znać.

Opuściła swoją maskę na twarz i płynnie stanęła w pozycji en garde.
Elaan
Użytkownik
#13 - Wysłana: 26 Paź 2012 18:30:51
cd.

Po kilku godzinach bezowocnej pracy, pan Spock przełamał wreszcie zabezpieczenia łączy komunikacyjnych Aleph Prime. Wypróbował wszelkie możliwe ścieżki dostępu do informacji, których potrzebował i wszystkie ścieżki nieaktywne. Na pokładzie Enterprise nie mógł zrobić nic więcej.
Przed zamknięciem swojego terminala, wyświetlił jeszcze wykaz wacht, by znaleźć kogoś znajomego z obsady mostka, kto wciąż jest na pokładzie. Nazwisko pana Sulu było pierwsze na liście. Wywoławszy sternika, Spock odnalazł go w sali ćwiczeń. Sulu pojawił się na ekranie; swoją szermierczą maskę przesunął na czubek głowy. Krople potu spływały mu po twarzy.
Spock zazwyczaj uważał Sulu za osobę spośród swoich kolegów, z którą najłatwiej mu się pracuje. Ale drugą stronę charakteru porucznika, która pojawiała się, gdy brała w nim górę żyłka do romantyzmu, Spock uważał za praktycznie niezrozumiałą.
Pan Sulu starł pot z twarzy, odłożył floret i stał się na powrót uosobieniem poważnego, rzeczowego i obowiązkowego młodszego oficera Gwiezdnej Floty.

- Tak, panie Spock?
- Panie Sulu, czy może pan przerwać swoje zajęcia?
- Właśnie skończyłem udzielać lekcji, sir.
- Muszę wrócić na Aleph Prime na krótką chwilę, a nie chcę pozostawić mostka bez nadzoru.
- Będę tam za dziesięć minut, panie Spock.
- Dziękuję, panie Sulu. Spock, koniec.

Lecz gdy sięgnął do kontrolki, zobaczył jak Sulu robi mimowolny gest w jego kierunku. Spock wstrzymał dłoń na przycisku resetowania.

- Tak, panie Sulu? Chodzi o coś jeszcze?
- Panie Spock, - Sulu zawahał się, potem wyrzucił z siebie w pośpiechu. – Czy kapitan mówił... czy sądzi pan, że to możliwe... że kapitan Hunter przybędzie na pokład?

Spock patrzył na Sulu beznamiętnie przez kilka chwil.
Sulu dałby w tym momencie niemal wszystko, by cofnąć swoje słowa. Pan Spock był prawdopodobnie jedyną osobą na pokładzie Enterprise, która nie mogłaby zrozumieć, dlaczego zadał to pytanie.
Tak daleko jak Sulu sięgał pamięcią, najbardziej wylewną reakcją Spocka na czyjąkolwiek obecność było okazanie szacunku, a i to rzadko. Z pewnością nigdy nie było w jego zachowaniu żadnych oznak otaczania kogokolwiek kultem. Sulu nie miał żadnych złudzeń co do swoich uczuć wobec kapitan Hunter: to było uwielbienie, czyste, płomienne i niegodne jej. Hunter była jednym z bohaterów Sulu przez pół jego życia.
Chociaż urodził się na Ziemi – jego matka była doradcą agronomicznym, a jego ojciec poetą – Hikaru Sulu spędził swoje dzieciństwo i młodość na pograniczu, w kolejnych koloniach planetarnych. Jego najdłuższy pobyt gdziekolwiek przypadł na Ganjitsu, świat leżący daleko na granicy sektora, który od dawna nękany był przez renegatów – przynajmniej Klingoni nazywali ich odszczepieńcami, choć oczywiście nikt im nie wierzył – i zdany na łaskę piratów, którzy byli aż nazbyt ludzcy.
Ganjitsujin opierał się pomimo niewystarczających środków; przez długi czas zastanawiali się, czy nie zostali zapomniani lub opuszczeni. Wówczas Hunter, bardzo młody oficer, która dopiero co objęła swoje pierwsze dowództwo, spadła niczym polujący jastrząb, zapędziła piratów wprost w ręce Klingonów i w ten sposób pokonała Klingonów w ich własnej grze.
Sulu widział na Ganjitsu rzeczy, które nadal powracały doń w sennych koszmarach, lecz Hunter powstrzymała koszmar rzeczywistości. Sulu wątpił, by pan Spock zdołał zrozumieć jego uczucia wobec niej, nawet gdyby miał okazję to wyjaśnić. Bez wątpienia utracił zaufanie oficera naukowego bezpowrotnie. Sulu pragnął ogromnie cofnąć czas i zaczekać, by spytać kapitana Kirka o Hunter. Kapitan zrozumiałby.
Jednakże Spock nie patrzył na niego z dezaprobatą, czy nawet z pytająco uniesionymi brwiami.

- Nie mam możliwości poznania planów kapitan Hunter, panie Sulu, - rzekł. – Wszelako, możliwość ta nie wykracza poza granice rozsądku. Jeżeli uczyni Enterprise zaszczyt odwiedzając go, mam nadzieję, że spotka się z przyjęciem godnym tak wyjątkowego oficera. Spock, koniec.

Sulu obserwował jak pozbawiona emocji, ascetyczna twarz oficera naukowego znika z ekranu. Miał nadzieję, że nie okazał swego zdumienia zbyt wyraźnie – przynajmniej nie otworzył ust ze zdziwienia.
Po tych wszystkich latach powinienem znać go lepiej, zamiast snuć takie przypuszczenia na temat pana Spocka, - pomyślał Sulu.
Spock nigdy go dotąd nie zadziwił – dlatego, jeżeli spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy, w sposób całkiem logiczny i przewidywalny – to właśnie było przyczyną przekonania Sulu, iż doskonale wie, jak zachowałby się Wolkanin.

- Hej, - odezwała się stojąca za nim Mandala – lepiej już idź, Hikaru – obiecałeś być za dziesięć minut.

Zdjęła swoją maskę szermierczą, po czym przepisowo uścisnęli sobie dłonie, z których ściągnęli rękawice; była leworęczna, więc na prawej dłoni rękawicy nie nosiła.

- Myślisz, że ona przybędzie na pokład?

Mandala uśmiechnęła się.

- Mam taką nadzieję, byłoby wspaniale znów ją zobaczyć. – Otarła spoconą twarz rękawem. – Wiesz, jeżeli się przeniesiesz, to nie mógłbyś trafić lepiej, niż do eskadry kapitan Hunter.

Oboje skierowali się do szatni.

- Eskadra Hunter! - Możliwość służby pod rozkazami Hunter brzmiała dlań tak zjawiskowo, że trudno mu było w to uwierzyć. – Nie miałbym żadnych szans!

Mandala spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Przyspieszyła kroku i wyprzedziła go. Zaskoczony Hikaru zatrzymał się, a potem pospiesznie ruszył za Mandalą.
Wzięła głęboki oddech i wolno wypuściła powietrze z płuc.

- Gdzie pytam, gdzie, na wszystkie zamarznięte czeluście piekielne, nabawiłeś się takiego brzemienia wątpliwości na swój temat?
- Gdybym się zgłosił, odrzuciłaby mnie.
- Masz solidne podstawy, - powiedziała Mandala. – Masz odpowiednie kwalifikacje w swojej specjalności. I masz gwiazdę Akademii.

Hikaru uśmiechnął się ze smutkiem.

- Nie widziałaś nigdy moich stopni.

Obróciła się, stając tuż przed nim. Gwałtowny gniew rozgorzał w jej płomienno-zielonych oczach.

- Do cholery z Twoimi stopniami! Masz talent i doświadczenie, to wszystko, co się liczy! Żaden biurokrata niskiego szczebla, nie mający o niczym pojęcia, nie może skreślić Cię z listy transferów na podstawie, że prawdopodobnie masz za małe kwalifikacje do tego, co naprawdę pragniesz robić.

Hikaru znał ją wystarczająco dobrze, by teraz wychwycić ból w jej głosie, ukryty pod gniewem.

- Czy to przydarzyło się Tobie? – zapytał delikatnie.

Lecz już wiedział, że tak musiało być; Mandala nigdy nie miała szansy, by uczęszczać do Akademii. Dosłownie i w przenośni, wywalczyła sobie drogę do awansu.

- To zdarzyło się już… kilkukrotnie, - rzekła w końcu. – A za każdym razem, gdy to się dzieje, rani coraz bardziej, do bólu. Jesteś jedyną osobą, której kiedykolwiek o tym powiedziałam. Nie chciałabym, byś powtórzył to komukolwiek.

Potrząsnął przecząco głową.

- To się nigdy nie zdarzy.
- To jest jedyny przydział na okręt pierwszej klasy, jaki kiedykolwiek otrzymałam, Hikaru, i wiem, że Kirk nie prosił o mnie. Zażądał po prostu pierwszej dostępnej osoby, która mogłaby zastąpić mojego poprzednika. – Uśmiechnęła się ponuro. – Czasami myślę, ze on potrafi dostać wszystko czego chce. Mam tę pracę przez czysty przypadek. Ale możesz się założyć, że nie zamierzam zmarnować tej szansy. Nie pozwolę im mnie powstrzymać, czy mam gwiazdę Akademii, czy nie. – Przerwała raptownie, jak gdyby zdała sobie sprawę, że powiedziała o sobie więcej niż zamierzała. Chwyciła go za ramiona. – Hikaru, pozwól, że dam Ci jedną radę. Nikt nie uwierzy w Ciebie za Ciebie.

Ale czy odważę się uwierzyć w siebie na tyle, aby spróbować prosić o przeniesienie pod komendę Hunter? – Hikaru zastanawiał się. – Czy ośmielę się podjąć ryzyko takiej zmiany?
Elaan
Użytkownik
#14 - Wysłana: 28 Paź 2012 16:56:01
cd.

Pan Spock przesłał się na powrót na Aleph Prime. Więzienie miejskie mieściło się w krótkim korytarzu w pobliżu sekcji rządowej; budynki wykazywały ślady silnego zużycia i zaniedbania. Ściany z tworzywa sztucznego były podniszczone i porysowane; miejscami graffiti było wycięte tak głęboko, że widać było przezeń asteroidalny kamień, tworzący pierwotne ściany stacji. Ściany wciąż wykańczano na nowo i na nowo, za każdym razem w nieco innych kolorach, pozostawiając jednak zawile ułożone wzory, wyciosane i zużyte, i częściowo zastępujące oryginalną powierzchnię.
Strażniczka siedziała wygodnie w recepcji. Spock nie uczynił żadnej uwagi, gdy na jego widok szybko odłożyła na bok swój kieszonkowy komputer; nie interesowało go co robiła na służbie, czy spędzała czas czytając jakąś ludzką fikcyjną bzdurę, czy też grając z maszyną.

- W czym mogę pomóc?
- Jestem Spock, pierwszy oficer na U.S.S Enterprise. Przyszedłem porozmawiać z dr Georgesem Mordreaux, zanim weźmiemy go na pokład.

Zmarszczyła brwi.

- Mordreaux…? Nazwisko brzmi znajomo, ale nie sądzę, byśmy mieli go tutaj. - Spojrzała na czujnik przyjęć i zwróciła się do urządzenia. - Czy Georges Mordreaux jest w areszcie?
- Brak takiego więźnia, - odrzekł głos komputera.
- Przykro mi, - powiedziała strażniczka. – Nie sądzę, byśmy mieli zaplanowane przeniesienie kogokolwiek ze stacji. Tylko zwykły zbiór awanturników. Wczoraj był dzień wypłaty.
- Zapewne wystąpił jakiś błąd, - stwierdził Spock. – Zapisy z procesu dr Mordreaux nie są dostępne w rejestrach publicznych. Być może on jest tutaj, lecz dokumenty zaginęły.
- Pamiętam, gdzie słyszałam to nazwisko! – wykrzyknęła nagle strażniczka. – Aresztowano go za morderstwo. Ale jego adwokat powołała się na akt prywatności, tak więc proces był niejawny. Wybłagała dla niego orzeczenie choroby psychicznej.
- Zatem on jest tutaj.
- Nie, jeżeli skazano go w ten sposób, to nie umieszczono tutaj, lecz w szpitalu. Ale możemy go poszukać, jeśli pan chce.

Strażniczka wskazała na rząd ekranów, po jednym na celę, które dawały jej wgląd na całe skrzydło więzienne. Spock nie zobaczył nikogo, kto przypominałby jego byłego nauczyciela, więc idąc za radą strażniczki poszedł szukać w szpitalu.

- Oczywiście, jest tutaj, - rzucił dyżurny pielęgniarz w odpowiedzi na pytanie Spocka. – Ale będzie panu trudno z nim porozmawiać.
- W czym tkwi trudność?
- Ciężka depresja. Zaczęliśmy już terapię, lecz nie otrzymuje jeszcze odpowiednich dawek. Zachowuje się niezbyt logicznie.
- Mimo to, chciałbym z nim porozmawiać, - rzekł Spock.
- Myślę, że to nie zaszkodzi. Proszę jednak starać się go nie denerwować.

Pielęgniarz zweryfikował tożsamość Spocka, potem zaprowadził go na dół, wzdłuż korytarza i otworzył drzwi.

- Będę obserwować wszystko na ekranie, - powiedział.
- To nie będzie konieczne.
- Być może, ale to jest moja praca.

Gestem pozwolił Spockowi wejść do środka.
Szpitalna separatka wyglądała jak niedrogi pokój w hotelu o średnim standardzie, leżącym gdzieś przy szlaku na krańcu świata. Było tam łóżko, fotele, dozownik posiłków, nawet terminal - choć na tym ostatnim klawiatura sterująca została ograniczona do najprostszych poleceń dla rozrywki i informacji. Strażnicy więzienni nie pozostawili Mordreaux żadnych możliwości, aby mógł w ten sposób dostać się do programów komputerowych miasta i wykorzystać swoją wiedzę, by się uwolnić.
Profesor leżał na łóżku z ramionami ułożonymi nieruchomo wzdłuż boków i szeroko otwartymi oczyma. Był człowiekiem średniego wzrostu i wciąż nieuporządkowanym wyglądzie; nadal pozwalał swoim włosom rosnąć w nieładzie, lecz teraz posiwiały. Jego błyszczące, brązowe oczy nie płonęły już podnieceniem odkrywcy; teraz wypełniały je cierpienie i rozpacz.

- Doktorze Mordreaux?

Profesor nic nie odpowiedział; nawet nie zamrugał.
Katatonia spowodowana stresem? – zastanawiał się Spock. – Trans medytacyjny? Nie, oczywiście, to musiał być skutek leków.
Spock obronił niektóre ze swoich zaawansowanych prac w dziedzinie fizyki na Makropyrios, jednym z najlepszych uniwersytetów Federacji.
Doktor Mordreaux prowadził tam prace badawcze, lecz każdego roku uczył jedną bardzo małą i bardzo starannie dobraną grupę seminarzystów. Tego roku, gdy Spock wziął udział w wykładach, dr Mordreaux przyjął jedynie piętnastu studentów, stawiając przed nimi wyzwania i zmuszając ich wszystkich, nawet Spocka, do poznania granic własnych możliwości.
Dr Mordreaux osiągnął wówczas szczyt swojej kariery, i co więcej, utrzymywał się na nim; jego prace często oszałamiały kolegów, a zaszczyty spotykały go z monotonną regularnością.

- Profesorze Mordreaux, muszę z panem pomówić.

Przez długi czas dr Mordreaux nie odpowiadał, lecz w końcu wydał z siebie chrapliwy, niemiły dźwięk. Spockowi zajęło kilka sekund zanim zrozumiał, że to śmiech. Pamiętał śmiech dr Mordreaux sprzed wielu lat: był pełen przyjemności i radości; było to wystarczająco wiele, aby młody Wolkanin starał się zrozumieć poczucie humoru i wesołość.
Jakże wiele się zmieniło. To także.

- Dlaczego przybył pan na Aleph Prime, panie Spock?

Dr Mordreux oparł dłonie płasko na łóżku i odepchnął się, przyjmując pozycję siedzącą.

- Nie sądziłem, że będzie mnie pan pamiętał, profesorze.
- Pamiętam pana.
- Okręt, na którym służę, został wezwany, by zabrać pana na pokład.

Spock przerwał, widząc, jak duże łzy zaczynają powoli płynąć po policzkach dr Mordreaux.

- By zabrać mnie do więzienia, - rzekł. – By poddać mnie rehabilitacji.
- Co się stało, profesorze? Uważam oskarżenia przeciwko panu za, w najlepszym razie, mało prawdopodobne.

Mordreaux znów położył się na łóżku, zwinął w pozycji embrionalnej, płacząc i śmiejąc się jednocześnie, dziwnie i chrapliwie.

- Odejdź, - odezwał się. – Odejdź i zostaw mnie w spokoju, mówiłem Wam już, że chciałem tylko pomóc ludziom, że zrobiłem tylko to, co chcieli.
- Profesorze, - powiedział Spock – przyszedłem tutaj, aby spróbować panu pomóc. Proszę ze mną współpracować.
- Chcesz mnie zdradzić, jak wszyscy inni, chcesz mnie zdradzić i chcesz, abym zdradził swoich przyjaciół. Nic z tego, powiadam Ci! Odejdź!

Drzwi rozsunęły się i pielęgniarz pospiesznie wszedł do środka.

- Lekarz jest w drodze, - rzucił. – Musi pan wyjść. Mówiłem panu, że on nie zachowuje się logicznie.

Bezceremonialnie przegonił Spocka z pokoju.
Spock nie protestował, bo i tak nie mógł tu zdziałać nic więcej. Opuścił szpital, po drodze starannie rozważając to, co powiedział profesor.
Było w tym niewiele informacji, lecz co znaczyły słowa o zdradzie przyjaciół? Czy mogło by być prawdą, że prowadził badania na inteligentnych istotach, i że zostały one okaleczone lub nawet zmarły? Czy w swoim szaleństwie profesor mógł zaprzeczać wydarzeniom, które naprawdę miały miejsce, i to nawet we własnym umyśle? Co miał na myśli, mówiąc, że pragnął jedynie pomóc ludziom?
Spock nie znalazł żadnych odpowiedzi. Będzie musiał poczekać, dopóki dr Mordreaux nie zjawi się na pokładzie Enterprise; będzie musiał mieć nadzieję, że profesor zacznie zachowywać się bardziej racjonalnie, zanim będzie za późno.
Oficer naukowy wyciągnął swój komunikator, potem zmienił zdanie, rezygnując z natychmiastowego powrotu na statek. Nie było logicznego powodu, aby ten pobyt na Aleph Prime uznać za całkowicie zmarnowany.
Na powrót schował komunikator i skierował się ku innej części stacji.
Elaan
Użytkownik
#15 - Wysłana: 1 Lis 2012 14:32:00 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Jim Kirk przygotowywał się właśnie do połączenia z Enterprise, gdy sygnał wywoławczy rozległ się tak niespodziewanie, iż omal nie upuścił komunikatora.

- W samą porę, - odezwał się do Hunter z uśmiechem. – A zostawili mnie w spokoju przez całe popołudnie, tak jak pragnąłem.

Hunter automatycznie stała się czujna i spięta. Aerfen nie wzywał jej, kiedy przebywała poza statkiem, za wyjątkiem poważnych sytuacji awaryjnych – niemal każdy z jej załogi był zdolny do przejęcia dowództwa, jeśli jej tam nie było. Zadbała o to starannie, gdyż wobec zadań, do których przeznaczono Aerfena, był on narażony na poważne ofiary w każdej chwili. Na pewnym poziomie Hunter była zawsze świadoma tego faktu, a co za tym idzie, także swej własnej śmiertelności.
Dla dobra swojego okrętu nie mogła pozwolić sobie na bycie niezastąpioną. Była wystarczająco pewna swoich kompetencji dowódczych, by powierzyć swoim ludziom większą odpowiedzialność, niż było to bezwzględnie konieczne, a nawet ściśle dozwolone. Gwiezdna Flota ostatni raz wezwała ją na dywanik za nauczanie nowego chorążego – z talentem, ale bez odpowiedniego poświadczenia o ukończeniu formalnego szkolenia – jak pilotować Aerfena przy prędkości warp.
W rezultacie, komunikator Hunter rzadko odzywał się, gdy była na planecie; słysząc sygnał z komunikatora Jima, nieświadomie założyła, iż było to wezwanie alarmowe. Mógł potrzebować pomocy; odruchowo przygotowała się do działania.

- Tu Kirk, - powiedział.

Hunter przypomniała sobie jak spotkali się po raz pierwszy.
Był taki gładki, wypucowany i elegancki, - pomyślała – a ja… ja praktycznie nadal miałam kurz na butach. Oboje potraktowali siebie z równą pogardą.

- Kapitanie, - rzekł głos z komunikatora Jima – mam pewne urządzenia do wyposażenia Enterprise, lecz wymagany jest pański podpis, zanim będę mógł przesłać je na pokład.
- O jaki rodzaj sprzętu chodzi, panie Spock?
- Bioelektroniczny, sir.
- W jakim celu?
- Aby zintegrować go z aparaturą do obserwacji osobliwości.
- Och, - odrzekł Kirk. – W porządku. Gdzie pan jest?
- Przy stacji hodowli kryształów w sekcji zerowego ciążenia na Aleph Prime.
- Naprawdę jestem tam panu teraz potrzebny, Spock?
- To bardzo ważne, kapitanie.

Jim spojrzał na Hunter i skrzywił się. Wzruszyła ramionami ze zrozumieniem i pozwoliła sobie, by znów się rozluźnić. To nie była sytuacja alarmowa.

- Dobrze, panie Spock. Spotkamy się tam za kilka minut. - Zamknął komunikator. - Bardzo mi przykro, - zwrócił się do Hunter. – Spock pracował tak ciężko, prowadząc te przeklęte obserwacje, a ja po prostu musiałem go od nich oderwać. Przynajmniej w ten sposób mogę go udobruchać, jeśli chce umieścić więcej urządzeń.
- Rozumiem, - odrzekła. – Nie ma problemu.
- To nie powinno zatrzymać mnie zbyt długo…
- Jim, wszystko w porządku, - powiedziała. – Wrócę na Aerfena i zajmę się kilkoma sprawami, potem prześlę się bezpośrednio na Enterprise.
- Niech będzie,- odrzekł. – Spotkamy się tam za chwilę.

Dała mu wskazówki jak ma dotrzeć na miejsce – siatkowy, sferyczny wzór przestrzenny Aleph nie był tak przystępny, jak brzmiało to na pozór, poza tym znała dobry skrót – i wkrótce patrzyła jak oddala się, idąc na przełaj przez trawnik.
Hunter wyjęła swój komunikator.

- Hunter do Aerfena. Ilya, prześlij mnie, proszę.

Czekając na przesył, Hunter wróciła myślą do tego popołudnia. Była zadowolona, że znów zobaczyła Jima Kirka, chociaż – jak zawsze – nieco zaskoczona, że ich przyjaźń przetrwała pomimo dzielących ich różnic, różnic, które były oczywiste od chwili ich poznania w tym samym plutonie pierwszego roku Akademii.
Jim Kirk był gwiazdą wśród studentów, pasował do atmosfery tego kosmopolitycznego, ojczystego świata; Hunter była w tarapatach zanim jeszcze przybyła – kolonistka, skryta za obronnym pancerzem dumy, nieprzystępności i arogancji, która przyjęła jedno imię i odmawiała zapisania pod jakimkolwiek innym.
Ich dowódca, student starszego rocznika [którego nazwisko przekręcili natychmiast z Friendly {przyjazny}, co brzmiało śmiesznie, na Frenzy {szalony}, co było bliższe prawdy], nie zgodził się uczynić wyjątku dla jej rodzinnej tradycji wyboru imienia - a nawet więcej, dla pióra, które zawsze nosiła we włosach. Poszanowanie wolności religijnej dawało jej do tego prawo, lecz on kazał jej je usunąć. Odmówiła; oskarżył ją o znieważenie munduru i pogardę wobec przełożonego.
Kusiło ją, aby przyznać się do winy w sprawie drugiego zarzutu.
Wśród swojego ludu Hunter nie przywykła do prawników, a nie zamierzała wciągać nikogo innego w swoje problemy ze zwierzchnikami. Lecz rozprawa sądu wojskowego nie mogła się odbyć bez obrońcy. Ku obrzydzeniu Hunter, James T. Kirk zgłosił się na ochotnika. Hunter zdecydowanie uznała go za ten sam rodzaj zadowolonego z siebie zarozumialca, co dowódca plutonu; potwierdził jej osąd pierwszymi słowami, które wypowiedział.

- Myślę, że popełniłaś wielki błąd, - rzekł. – Myślę, że jeśli przeprosisz Frenzy`ego, zapewne zechce zrezygnować z procesu.
- Przeprosić! Za co?

Spojrzał na splecione w warkocz pasmo jej czarnych włosów, na małe szkarłatne pióro o czarnym czubku, przywiązane na jego końcu.

- Pomyśl, - powiedział – jeżeli Frenzy doda kłamstwo do listy zarzutów, będziesz skończona.
- Kłamstwo! – krzyknęła. Zerwała się z krzesła i stanęła z nim twarzą w twarz po przeciwnej stronie stołu, przyciskając dłonie płasko do jego blatu, aby nie zacisnąć ich w pięści. - Nikt, - odezwała się przyciszonym głosem – nikt w całym świecie, w całym moim życiu, nigdy nie oskarżył mnie o kłamstwo, a teraz potrzebuję jednego dobrego powodu, i to szybko, aby nie rzucić Tobą o tę ścianę.

Wyciągnął rękę, sięgając po pióro. Odepchnęła ją, odrzucając jednocześnie głowę do tyłu tak , iż jej warkocz prześlizgnął się ponad ramieniem, opadając na plecy.

- Nie dotykaj tego!
- Wiem, że nie wierzysz, iż jestem po Twojej stronie, - rzekł. – Ale jestem. Naprawdę jestem. Czytałem trochę ostatniej nocy i wiem, co takie pióro powinno oznaczać. Jest to ostatnia z długiej serii prób, które tylko niewielu ludzi kiedykolwiek ukończyło. Nie chcę powiedzieć, że tego nie uczyniłaś – lecz to pióro nie jest prawdziwe. Jednak ważniejsze jest, że byłoby lepiej, gdybyś mogła się bez niego obejść, dopóki nie uzyskasz innego, prawdziwego. Bo jeśli sąd stwierdzi, że wywołałaś całe to zamieszanie z powodu czegoś, co pozbawione jest duchowego znaczenia, ukamienują Cię.

Hunter patrzyła na niego, marszcząc brwi.

- Skąd przyszedł Ci do głowy pomysł, że ono nie jest prawdziwe?

Wyjął tekst ze swojej aktówki, wsunął do czytnika i wprowadził numer strony.

- Stąd, - rzekł, wskazując wizerunek szybującego na wietrze orła tak piękny, iż Hunter musiała odeprzeć ogarniającą ją nagłą falę tęsknoty za domem. Palec wskazujący Jima Kirka dotykał białej końcówki pióra na skrzydle ptaka. – I stąd. – Zmienił stronę, wyświetlając fotografię młodej kobiety.

Hunter zamrugała ze zdziwienia. To była jej cioteczna babka, rozpoznała ją z łatwością. Była w tym wieku tak samo elegancka i dostojna, jak w wieku lat osiemdziesięciu, kiedy Hunter spotkała ją po raz pierwszy. Kirk dotknął palcem pióra na fotografii: było długie, szerokości dłoni, z białą końcówką.

- Widzisz, co mam na myśli, - powiedział, wskazując ruchem głowy pióro Hunter, które, choć czerwone, było czarno zakończone, niewiele dłuższe od kciuka i znacznie różniło się kształtem.
- Albo masz niewłaściwą książkę, albo przegapiłeś niektóre miejsca, - odpowiedziała. – Noszenie jednej z lotek pierwszorzędowych oznacza po prostu, iż orły zaakceptowały cię i przyjęły do grona dorosłych, samodzielnych istot. - Uderzyła w klawiaturę czytnika, wracając do poprzedniego obrazu i przesuwając palcem wzdłuż głowy i szyi ptaka, pokrytych ciemniejszym, czerwonym upierzeniem o czarnych końcach. - Pióro, które noszę, jest właśnie takie. Oznacza… to jest zbyt skomplikowane, by wyjaśnić wszystko, co ono oznacza. Orzeł zaakceptował mnie jako swego przyjaciela.

Kirk spojrzał na nią.

- Jeden z orłów podarował Ci pióro? – W jego głosie zabrzmiało oszołomienie.

Hunter ponownie się nachmurzyła.

- Właśnie tak – dobrzy bogowie, a Ty myślałeś, że co to jest? Trofeum? - Budziła w niej wstręt sama myśl o rozmyślnym kaleczeniu jednej z tych wspaniałych, całkowicie odmiennych, szlachetnych, dzikich istot. – Są tak samo inteligentne jak my. Może nawet bardziej.

Kirk powoli opadł na krzesło.

- Sądzę, że teraz rozumiem, - rzekł. – Przepraszam. Wyciągnąłem pochopne wnioski, a byłem w błędzie. Zechcesz przyjąć moje przeprosiny?

Hunter skinęła głową krótko i stanowczo. Lecz jej niechęć zaczęła znikać, bo ona też zbyt pochopnie wyciągnęła wnioski i także się myliła.
Elaan
Użytkownik
#16 - Wysłana: 1 Lis 2012 14:38:23
cd.

Następnego dnia, podczas rozprawy Hunter przed sądem wojskowym, starszy dowódca plutonu powoli, ale zdecydowanie i nieodwołalnie, zniszczył własną wiarygodność w oczach przełożonych.
Wolność wyznania była w Gwiezdnej Flocie drażliwym tematem. Obowiązywała na gruncie teoretycznym, lecz w praktyce niełatwo było ją wyegzekwować. Niezależnie od samej liczby systemów wierzeń, związane z nimi rytuały wahały się od prawie już nie istniejących do zupełnie dziwacznych.
Kiedy więc niepokorna studentka pierwszego roku okazała się prześladowaną panteistką, której jedyne przewinienie stanowiło pióro we włosach, niewiele okazano mu sympatii.
Chociaż dzięki temu często mogłoby jej się upiec, Hunter nigdy nie wykorzystywała religii, by uniknąć odpowiedzialności za swoje inne nonkonformistyczne zachowania. Udawało się jej, gdyż postępowała tak jedynie wtedy, gdy była przekonana o swojej racji i - jak pragnęła – dzięki połączeniu szybkich działań, nie przejmowania się wadami i czystej, nieposzlakowanej doskonałości jej wyników.
Odłożyła na bok dawne wspomnienia, kiedy zmaterializowała się na platformie transportera swojego okrętu. Szef sekcji uzbrojenia skinął jej głową na powitanie i odgarnął z czoła swoje długie włosy.

- Cześć, Ilya, - rzuciła Hunter. – Wszędzie spokój?
- Żadnych problemów, - odrzekł swoim stanowczym, opanowanym, głosem. Ale chwilę później, kiedy mijali rufowy port widokowy, dodał, - Z wyjątkiem jednego.
- Jakiego?
- Hunter, chciałbym, żeby ten cholerny, monstrualny okręt, odczepił się od naszego ogona.To mnie bardzo denerwuje.

Hunter spojrzała przez okno na Enterprise, orbitujący z tyłu i nieco powyżej nich. Roześmiała się.

- Ilyo Nikolaievichu, oni są po naszej stronie.
Elaan
Użytkownik
#17 - Wysłana: 4 Lis 2012 20:07:26
Rozdział 2.

Sulu nie był aż tak poważny, by przez chwilę nie puścić wodzy fantazji, wyobrażając sobie, iż naprawdę dowodzi Enterprise, a nie tylko jako przypadkowy wysokiej rangi oficer z całą załogą zaledwie dwudziestu osób.
Mandala Flynn przesłała się na dół z ostatnimi czterema oficerami ochrony, by dotrzymać obietnicy, iż zafunduje im kolację. Sulu miał nadzieję, że będzie mógł dołączyć do niej później.
Światła na mostku były przyciemnione. Wślizgnął się na fotel kapitański i wpatrzył w główny ekran. Enterprise był ustawiony tak, że w odniesieniu do pola grawitacyjnego statku, Aleph Prime majaczyła nad jego głową, niczym ogromna choinka, ozdobiona błyszczącym oprzędem, wytwarzanym na oczach Sulu przez ruch statku wokół niej. A potem pojawił się Aerfen, zawieszony w przestrzeni kosmicznej na tle wielobarwnych gwiazd. Aerfen, Minerwa, szarooka Atena, boginie bitew obronnych.

- Pod taką postacią Pallas Atena zwykła przemierzać ziemski padół, - powiedział na głos Sulu.
- Hunter do Enterprise, czy mam pozwolenie, by przesłać się na wasz pokład?

Sulu zerwał się, czując jak rumieniec zalewa mu twarz, ale oczywiście nikt nie mógł usłyszeć jak głośno cytuje Homera na mostku okrętu gwiezdnego, nikt nie mógł go słyszeć; był całkiem sam.

- Enterprise, mówi Sulu, oczywiście, udzielam pozwolenia, kapitanie.

Sulu wezwał kogoś, by go natychmiast zastąpił i pośpiesznie ruszył ku hali transportera. Instynktownie wyczuwał, że ona gardzi wylewnością. Gdy zeszła z platformy, ujął jej wyciągniętą dłoń i powiedział swoje nazwisko w odpowiedzi na jej prezentację. Lecz także lekko się jej ukłonił, być może naruszając tym protokół Gwiezdnej Floty, ale w geście szacunku zgodnym z jego rodzinną tradycją.
Nie była tak wysoka jak się spodziewał – stała się w jego umyśle przytłaczającym uosobieniem półboga lub giganta – i raczej z ulgą przyjął fakt, iż jej fizyczna obecność zupełnie nie odpowiada temu, co sobie wyobrażał. Jej ręka była twarda i mocna, ze śladami kostniny na dłoni i długą, brzydką blizną, która ciągnęła się ku górze i znikała pod mankietem koszuli na nadgarstku.
Srebrna kamizelka lśniła na jej ramionach, jak gdyby nosiła zbroję.

- Panie Sulu, - rzekła. – Cieszę się, że się spotykamy. Jim mówił o panu z wielkim szacunkiem.

Sulu nie potrafił znaleźć słów w odpowiedzi; był zbyt zaskoczony i zaszczycony.

- Dziękuję, - wykrztusił w końcu niezgrabnie. - Kapitan Kirk nie wrócił jeszcze z Aleph Prime, kapitanie Hunter. Może zaprowadzę panią do salonu oficerskiego?
- To dobry pomysł, panie Sulu.

Wsiedli do windy, zjechali i poszli długim korytarzem. Enterprise, pozbawiony załogi i z przyciemnionymi światłami, wydawał się opuszczony, nawiedzony, surrealistyczny.

- Okręt nie prezentuje się teraz najlepiej, - rzekł Sulu przepraszająco.
- Nie szkodzi, - odrzekła Hunter. – Statek taki jak ten, nie potrzebuje wiele, by robić wrażenie.

Rozmawiali o Aerfenie i Enterprise dopóki nie dotarli do salonu oficerskiego. Sulu zaproponował jej drinka lub kieliszek wina, których odmówiła; poprzestali więc na kawie, siedząc przy oknie z widokiem na przestrzeń kosmiczną i wciąż rozmawiając o okrętach.

- Paskudna jest ta blizna na burcie Aerfena, - odezwał się Sulu. – Mam nadzieję, że nie było zbyt wielu strat.

Hunter odwróciła wzrok.

- Dla statku nie, - powiedziała. – Lecz ja straciłam dwóch dobrych ludzi w tej walce.
- Kapitanie, bardzo mi przykro, nie wiedziałem…
- Skąd mógłby pan wiedzieć? Panie Sulu, nie przyjmuję nikogo z ochotników do tego szczególnego przydziału, kto nie zdaje sobie sprawy z ryzyka.

Sulu dostrzegł nagle jak bardzo jest ludzka i jak bardzo zmęczona, i jego szacunek dla niej wzrósł jeszcze. Aby przełamać ciszę, ponieważ nie wiedział co powiedzieć, wstał i ponownie napełnił filiżanki.

- Skąd pan pochodzi, panie Sulu? – zapytała, wracając myślami do chwil obecnej. Zdradzał ją tylko ślad napięcia w głosie. – Mam wrażenie, że powinnam rozpoznać pański akcent, ale jest tak słaby, że nie mogę.
- Jest nie tyle słaby, co kompletnie pomieszany. Mieszkałem w wielu różnych miejscach, kiedy byłem dzieckiem, lecz najdłużej na Shinpai.

Bez zastanowienia użył potocznej nazwy tego miejsca.

- Shinpai! – powtórzyła Hunter. – Ganjitsu? Byłam tam.
- Tak, proszę pani, - odrzekł Sulu. – Wiem. Pamiętam. Ten, kto tam był, długo tego nie zapomni.

Teraz z kolei on odwrócił wzrok; nie miał zamiaru opowiadać jej o sobie, ani o długu, jaki miał wobec niej on i wiele innych osób, a teraz zdał sobie sprawę, dlaczego.
Boję się, iż ona powie, że to nic takiego, - przemknęło mu przez myśl. – Boję się, że wzruszy na to wszystko ramionami i wyśmieje mnie.

- Dziękuję panu, panie Sulu. - Powoli znów odważył się na nią spojrzeć. Jakby cienie przesłoniły jej twarz i szare oczy. - W tym zawodzie – musi pan to wiedzieć – możesz się czasem poczuć tak, jakby wszystko co robisz, walka, przyjaciele których tracisz, jakby to wszystko było dla chwały jakiegoś anonimowego, bezsensownego zestawu zasad i przepisów. I że to nie ma znaczenia. Żadnego cholernego znaczenia. Ma to znaczenie tylko wtedy, kiedy wiesz, że konkretnej osobie czyni to różnicę.
- To czyni różnicę, - powiedział Sulu. - Nigdy nie pomyślałem, że tak nie jest.

***

Jim Kirk musiał odłożyć nieporęczne pudełka z kryształami bioelektronicznymi, zanim mógł wyciągnąć swój komunikator.

- Czy nie mógł pan po prostu zamówić dostawy tych rzeczy na pokład, panie Spock? – zapytał.
- Oczywiście, kapitanie, lecz pomyślałem, że nie chciałby pan zatrzymać się na Aleph na kilka kolejnych dni.

Kirk mruknął coś niewyraźnie i otworzył swój komunikator.

- Kirk do Enterprise.
- Enterprise. Tu Sulu, kapitanie.
- Pan Spock i ja jesteśmy gotowi do przesyłu, panie Sulu.

Kilka minut później Kirk, Spock i skrzynki z zaopatrzeniem zmaterializowali się na platformie przesyłowej. Kirk zszedł, by przywitać się z Hunter, która towarzyszyła Sulu do hali transportera.

- Spotkałaś już pana Sulu, jak widzę, - rzekł Jim. – To jest pan Spock, mój pierwszy oficer.
- Panie Spock, - powiedziała, skinąwszy mu głową. – Dobrze jest spotkać pana po tym, jak tylko słuchałam o panu przez tyle lat.
- Jestem zaszczycony, - odrzekł Spock.

Kirk zauważył, że Sulu zmierza powoli i raczej niechętnie w kierunku drzwi.

- Panie Sulu, - rzucił pod wpływem impulsu – jadł pan kolację?
- Kolację? - powtórzył Sulu, zaskoczony nieoczekiwanym pytaniem. – Kapitanie, obawiam się, że mój organizm stracił poczucie czasu, kiedy osiągnęliśmy szósty tydzień krążenia wokół osobliwości. Nie wiem, jak nazwać ostatnio zjedzony posiłek.

Kirk roześmiał się.

- Rozumiem jak pan się czuje. Oprowadzę kapitan Hunter po statku, a następnie ona, ja i pan Spock udamy się na kolację na pokład obserwacyjny.
Hunter, chciałbym, byś poznała moich oficerów. Panie Sulu, zechce pan sprawdzić kto jeszcze jest na pokładzie? A potem dołączyć do nas?
- Z ochotą, - rzekł Sulu. – Dziękuję, kapitanie.

Podczas gdy Kirk, Hunter i Spock, zabrawszy nowe wyposażenie, opuścili halę transportera, Sulu pospieszył do konsoli i otworzył kanał na Aleph Prime.

- Sulu do Flynn, odezwij się, komandorze.

Cisza ciągnęła się tak długo, że zaczął się martwić; już miał spróbować połączyć się ponownie, gdy Mandala wreszcie się odezwała.

- Tu Flynn.
- Mandala…
- Hikaru, jest z Tobą ktoś jeszcze? – zapytała, zanim zdążył powiedzieć jej o zaproszeniu.
- Nie, jestem sam.
- To dobrze. Prześlij nas, jest ze mną dwójka moich ludzi.

Ton jej głosu zdradzał, że sprawa jest pilna; namierzył ich szybko i uruchomił transport.
Elaan
Użytkownik
#18 - Wysłana: 6 Lis 2012 00:14:54 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Obserwował ze zdziwieniem, jak trzy rozczochrane postacie pojawiają się na platformach. Mandali towarzyszyła dwójka nieco zaskakujących członków sił bezpieczeństwa na Enterprise.
Snnanagfashtalli wyglądała raczej jak dwunożny lampart o kasztanowym, szkarłatno-kremowym futrze. Wszyscy nazywali ją Snarl – Warkot – ale tylko za plecami.
Zmaterializowała się przyczajona na wszystkich czterech łapach, z obnażonymi rubinowymi kłami, a jej rozszerzone, kasztanowe źrenice odbijały światło niczym wiązka skanująca. Uszy płasko przylegały do głowy, za to sierść jeżyła się od karku aż po koniuszek długiego, cętkowanego ogona, teraz najeżonego niczym szczotka. Zawarczała.

- Musimy wrócić. Miałam na oku jego miękkie gardło!

Mandala roześmiała się. Jej włosy opadały niczym splątana grzywa. Jej rude włosy, błyszczące, zielone oczy i lśniąca, brązowa skóra sprawiały, że wyglądała tak samo zwinnie, dziko i nieokiełznanie jak Snarl.

- To miękkie gardło miało na tyle złe maniery, że wezwało ochronę Aleph, i dlatego musiałyśmy się stamtąd wynieść.

Mandala wyglądała na szczęśliwszą, niż Hikaru widział ją kiedykolwiek od czasu jej przybycia na pokład Enterprise.
Trzecia członkini grupy, Jenniver Aristeides, stała ze wzrokiem utkwionym w podłogę, jej ramiona opadły. Miała dwieście pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, jej kości były grube i mocne i zdawała się posiadać więcej warstw mięśni, niż posiadają przeciętni ludzie. Co było całkiem możliwe.
Była człowiekiem, lecz została genetycznie przystosowana do życia na planecie o wysokiej grawitacji. Mandala podeszła do niej, a Snarl otarła się o nią z drugiej strony.

- Chodź, Jenniver, - rzekła Mandala delikatnie.

Wyciągnęła rękę, ujmując masywną dłoń kobiety; sprowadziła ją z platformy.
Jenniver uniosła głowę, a w jej srebrnych oczach i na szaro-stalowej skórze twarzy połyskiwały łzy.

- Ja nie chciałam walczyć, - powiedziała Jenniver.
- Wiem. To nie była Twoja wina. Dostali to, na co zasłużyli, jeśli rozbiłaś parę łbów, albo jeśli Snnanagfashtalli pokancerowała im twarze.
- Nie mam prawa złościć się, kiedy ktoś mówi, że jestem brzydka.
- Ja to zrobiłam, - rzuciła Snarl.
- Ale ja nie chcę wpędzać Cię w kłopoty.
- Jestem za pan brat z kłopotami. – Głos Snarl zabrzmiał jak mruczenie.
- Ona będzie je miała, prawda? I pani także, komandorze? A kapitan będzie wściekły? To była moja wina.
- Jenniver, przestań! Wszystko jest w porządku. Byłam tam, widziałam, co się stało. Idź się przespać i nie martw się. Zwłaszcza, nie martw się o Kirka.

Snarl wzięła Jenniver za rękę.

- Chodź, przyjaciółko.

Obie opuściły halę transportera.
Mandala przeciągnęła się i potrząsnęła głową, odrzucając włosy do tyłu.

- Co się stało? – zapytał Hikaru.
- Jakieś gadziny uznały, że upokarzanie Jenniver to świetna zabawa, Snarl miała odmienne zdanie na temat tego, co mówili, a wówczas ja się zjawiłam, - odpowiedziała Mandala. – Dzięki, że nas przesłałeś.
- Biłaś się.
- Hikaru, - rzekła Mandala ze śmiechem – czy ja wyglądam, jakbym była na spokojnym spacerze?
- Jesteś ranna?
- Nie, ani nie uszkodziłyśmy zbytnio strony przeciwnej. To wymaga umiejętności, chcę żebyś to wiedział.

Spojrzał za odchodzącą dwójką oficerów ochrony.

- Nie chciałbym być na ich miejscu, kiedy kapitan Kirk o tym usłyszy; spali je na stosie.

Mandala spojrzała na niego ostro, a jej zielone oczy zwęziły się niebezpiecznie.

- Jeżeli Kirk ma jakiekolwiek zastrzeżenia do mojego sposobu postępowania, może zabrać się za mnie.- Była tak bliska furii, że Hikaru z trudem ją poznawał. – Lecz jeżeli w oddziale ochrony ma panować jakakolwiek dyscyplina, to jest to moje zadanie.

Jej gniew zniknął równie nagle jak się pojawił i znów się zaśmiała. Zebrała swoje rozpuszczone włosy i odrzuciła na plecy, pozwalając im opaść na powrót.
Hikaru zamknął na chwilę oczy, w duchu wymyślając sobie od głupców za to, że jej odmówił, być może jednak niewiele czasu im zostało.

- Och, bogowie, - rzuciła Mandala. – Potrzebowałam tego. - Popatrzyła za odchodzącymi Snarl i Jenniver z zamyślonym wyrazem twarzy. - Wiesz, pomimo tego jak wygląda, Jenniver jest bardzo łagodnego usposobienia. Myślę, że jest nawet trochę bojaźliwa. Zastanawiam się, czy jest zadowolona, służąc w ochronie?
- Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
- Tak. A swoją drogą, dlaczego mnie wezwałeś? Nareszcie jesteś po służbie? Chcesz wrócić na Aleph?
- Jadłaś kolację?
- Nie, zabrałam moich ludzi, ale czekałam na Ciebie.
- Dobrze, - rzekł. – Mam jeszcze lepszą ofertę.
Elaan
Użytkownik
#19 - Wysłana: 10 Lis 2012 20:37:49 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Jim Kirk wolałby powitać Hunter na pokładzie Enterprise z pełnym ceremoniałem oficerskim; jego poczucie uczciwości walczyło z chęcią zaprezentowania swojego okrętu i swoich ludzi jak najlepiej. Ostatecznie zwyciężyła uczciwość; nie wezwał z Aleph żadnego z pozostałych oficerów Enterprise`a.
Lecz kiedy on i Hunter weszli na rozległy, opustoszały pokład obserwacyjny przyciemniony tak, że rozświetlały go błyszczące gromady gwiazd, widoczne przez obejmujący sto osiemdziesiąt stopni łuku port widokowy, jego rozczarowanie minęło. On i jego stara przyjaciółka stali razem, patrząc w otchłań gwiazd, nie rozmawiając, nie było takiej potrzeby; lecz Jim znów pomyślał o tych rzeczach, które chciałby powiedzieć Hunter, o tych wszystkich rzeczach, które powinien jej powiedzieć.
Nieomal odwrócił się do niej i wymówił jej imię, jej imię z wizji, które znała tylko jej rodzina i on, imię, którego nie wymawiał, odkąd kochali się po raz ostatni.
Drzwi otworzyły się; Jim wziął głęboki wdech i powoli odetchnął, czując mieszaninę żalu i ulgi zarazem, gdy Spock wkroczył na pokład obserwacyjny w towarzystwie pana Sulu i komandor porucznik Flynn.
Chwila przeminęła.

- Mandala! – odezwała się Hunter. - Nie wiedziałam, że jesteś na Enterprise!
- Cześć, Hunter. Bycie tutaj jest także dla mnie swego rodzaju niespodzianką.
- Ona mówi, że chce moją pracę, - rzucił Jim bez zastanowienia.

Twarz Flynn pokryła się rumieńcem, ale Hunter roześmiała się, zachwycona.

- Zatem będziesz musiał zarekomendować ją na lepsze stanowisko, jeśli chcesz zachować ten statek dla siebie.

Po raz pierwszy Jim zrozumiał, co Mandala Flynn chciała mu powiedzieć, gdy zapytał ją o plany dotyczące kariery zawodowej podczas wstępnej rozmowy, kiedy pierwszy raz zjawiła się na pokładzie. Naprawdę spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała: „Chcę pańską pracę.”
Chciała dać mu do zrozumienia, że oczekuje od niego, by traktował ją bardzo poważnie. Jednakże powątpiewał, by miała odpowiednią wiedzę i wykształcenie do tej pracy. Ale wtedy nie zrozumiał jej kompletnie.
Flynn uśmiechnęła się do Hunter.
Pierwszy raz widziałem jej uśmiech, - pomyślał Jim. – Prawdziwy uśmiech, nie ironiczny grymas. Myślę, że powinienem przewartościować jej ocenę jako oficera.
Hunter i Mandala Flynn objęły się ze swobodną poufałością, zgodną z mniej formalnymi tradycjami patroli granicznych.

- Widzę, że nie muszę nikogo więcej przedstawiać, - rzekł Jim. – Kiedy służyłyście razem?

Uśmiech Flynn zniknął raptownie i na jej twarz powrócił zwykły, pełen czujności wyraz. Jim zastanawiał się z niepokojem, czy jego wymyślone naprędce usprawiedliwienie przed Braithewaite`m, iż ochrona potrzebuje dwudziestu czterech godzin, by przygotować się na przyjęcie więźnia, dotarło w jakiś sposób do uszu jego nowego dowódcy ochrony. Wiedział, że nie mogło to wyjść od Spocka, ale mogło dotrzeć bardziej okrężną drogą, poprzez samego Braithewaite`a.
Daj mi jeszcze jedną szansę, pani Flynn, - pomyślał Kirk. – Nie wiedziałem, czy nadajesz się do tej pracy. Potrzebowałaś tej ukrytej nuty dzikości, by dojść tak daleko z miejsca, w którym zaczęłaś, a ja nie wiedziałem, czy umiesz utrzymać to pod kontrolą. Nadal nie wiem. Ale jesteś utalentowanym oficerem, ochrona nabrała kształtu po raz pierwszy od roku, i zantagonizowanie Ciebie jest ostatnią rzeczą w galaktyce, której pragnę.

- Moja eskadra i flotylla Mandali zostały połączone na jakiś czas, - powiedziała Hunter. – Polecieliśmy poza granicę Oriona.
- To była trudna przeprawa, według wszystkich raportów.

Odtąd rozmowa zboczyła na dawne czasy i wspomnienia, i nawet pan Spock stał się na tyle swobodny, by opowiedzieć dziwne zdarzenie z wczesnych lat swojej służby we Flocie.
Ku zaskoczeniu i uldze Kirka, Mandala Flynn także zaczęła przełamywać swą sztywną rezerwę. Jedynie pan Sulu pozostał na marginesie rozmowy i zdawał się nie czuć opuszczony. Raczej zdawał się być bardziej niż zadowolony, po prostu słuchając.
Jim Kirk uśmiechnął się do siebie. Przeżywał kilka minut żalu, żalu dość samolubnego, po swoim impulsywnym zaproszeniu dla innych, aby dołączyli do niego i Hunter, ale teraz był zadowolony, że tak się stało.

***

Nieco później tej nocy, Sulu siedział w półmroku swojej niewielkiej kabiny, bijąc się z myślami. Lubił Enterprise. Tu byli jego przyjaciele; jego koledzy z załogi szanowali go, a przełożeni doceniali od czasu do czasu; podziwiał swojego kapitana. I jeżeli zdecydowałby się zostać, mógłby przyznać nawet przed samym sobą, że był beznadziejnie zakochany w Mandali Flynn.
Wszelako, - myślał – wszelako, co zyskałem na tych wszystkich ambicjach? Nic, gdy zastanowić się nad tym, co zmieniło się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Przebieg mojej służby, jak dotąd, nie jest wystarczająco dobry, aby dać mi szansę na prawdziwe dowództwo. Zamierzam podjąć większe ryzyko niż kiedykolwiek w moim życiu.
A co z Mandalą?
Wiedział, że jeżeli zrezygnuje ze swoich ambicji dla niej, ona tego nie zrozumie i zacznie nim gardzić. Jeżeli mają być przyjaciółmi, czy nawet kochankami, nie może to opierać się na poczuciu winy lub wyrzeczeniu się siebie, nie z obu stron.
Jeżeli podąży dalej, podejmie ryzyko. Pomijając zwykłe niebezpieczeństwo fizyczne, będzie ochotnikiem, jeżeli złoży wniosek o przeniesienie do eskadry myśliwskiej – najlepiej na Aerfena – kapitan Kirk nie stanie mu na drodze. Był tego całkiem pewny. Lecz nie miał żadnego powodu, aby sądzić, że Hunter zaakceptuje jego kandydaturę. Jeżeli nie, i jeśli ostatecznie żaden dowódca w eskadrze go nie przyjmie i pozostanie na Enterprise, pewne rzeczy już nigdy nie będą wyglądać dla niego tak samo.

***

Jim i Hunter szli razem do hali transportera.

- Dzisiejszy dzień bardzo mnie ucieszył, Jim, - powiedziała. – Dobrze jest widzieć Cię znowu.
- Przykro mi, że musimy rozstać się tak szybko, - odrzekł. – Ale nie ma powodu, byśmy nie zboczyli na Aleph w drodze powrotnej.
- Do tego czasu, już mnie tu nie będzie, - rzekła. – Granica jest niestabilna, a moja eskadra osłabiona. Nie mogę sobie pozwolić na trzymanie okrętu flagowego poza linią dłużej, niż to absolutnie konieczne. W tej sytuacji zapewne będę musiała zabrać stąd Aerfena bez uzupełnienia załogi. - Potrząsnęła głową, wpatrując się w podłogę. - Nie wiem, w jaki sposób zdołam zastąpić tych dwóch ludzi, Jim, - dodała.

Nie było nic, co mógłby powiedzieć. Wiedział, jakie to uczucie stracić członków załogi, przyjaciół, i wiedział, że nie było dosłownie nic, co ktokolwiek mógłby powiedzieć.
Dotarli do hali transportera i Jim wprowadził koordynaty na statek Hunter.

- Dobrze.

Prawdziwa nieporadność przyszła dopiero teraz, kiedy tak naprawdę nie chcieli się pożegnać. Przytulili się mocno. Jim zwlekał zbyt długo ze sprawami, o których chciał jej powiedzieć. Obawiał się, że było o wiele za późno - nie tylko dziś, ale o całe lata, by o tym mówić.
Ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi i ramienia; zapach jej włosów przywrócił wspomnienia tak silne, że bał się spojrzeć na nią znowu, bał się spróbować przemówić.

- Jim, - odezwała się Hunter – nie, proszę, nie rób tego.

Wyzwoliła się delikatnie z jego uścisku.

- Hunter…
- Żegnaj, Jim.

Weszła na platformę.

- Żegnaj, - wyszeptał.

Skinęła głową na znak, że jest gotowa. Uruchomił kontrolki, strumień światła zamigotał i zniknęła.
Elaan
Użytkownik
#20 - Wysłana: 12 Lis 2012 17:09:14 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Jim Kirk potrzebował trochę czasu, aby odzyskać spokój. Kiedy mu się to udało, skierował się prosto do swojej kabiny, mając nadzieję, że nie spotka nikogo.
Czuł się wyczerpany, zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Po raz pierwszy, z poczuciem rezygnacji, pogodził się z transportową misją Enterprise, nieomal wdzięczny za nią.
Hunter miała rację, - pomyślał. – To będzie przejażdżka po Drodze Mlecznej. I być może to jest właśnie to, czego wszyscy teraz potrzebujemy.
Wszedł do swojej ciemnej, cichej kabiny. Było to jedyne miejsce na statku, gdzie mógłby chociaż trochę się odprężyć, a nie był nigdzie w jego pobliżu przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.
Wyczerpanie zaczynało brać górę. Zdjął koszulę i cisnął ją niedbale do recyklera.
Zielone światełko, sygnalizujące wiadomość, błyskało na jego terminalu komunikacyjnym. Zaklął cicho.
Wiadomości oznaczone zielonym kodem nigdy nie były pilne, ale wiedział, że nie będzie mógł zasnąć, dopóki nie sprawdzi, co to jest. Wcisnął przycisk odbioru.
Nagrany głos pana Sulu prosił o oficjalne spotkanie.
To było dziwne. Ostatnia oficjalna rozmowa Kirka z kimkolwiek z załogi odbyła się tak dawno temu, że nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było. Szczycił się tym, iż jest tak przystępny, że oficjalne spotkania stały się zbyteczne.
Z czystej ciekawości wysłał odpowiedź: jeśli sternik już śpi, Kirk nie będzie miał nic przeciwko przedstawieniu mu nazajutrz prywatnej prośby.
Lecz - nie całkiem ku zaskoczeniu kapitana - Sulu pojawił się na ekranie natychmiast, daleki od snu, choć wyglądał na zmęczonego i zestresowanego.
Dopiero teraz Kirk uświadomił sobie, że Sulu nie miał możliwości skorzystania z przepustki na Aleph Prime. Wskutek zbiegu okoliczności był na służbie, w mniejszym lub większym stopniu, odkąd tu przybyli, a miał jeszcze dodatkową wachtę podczas oddalania się Enterprise od osobliwości.
Zbyt mocno na niego naciskam, - pomyślał Kirk. – Jego kompetencje są tak stonowane, tak skryte za jego poczuciem humoru, że tak naprawdę nie dostrzegam jak ciężko pracuje, lub jak dobrze wykonuje swoje zadania.
Och, mój Boże – czy zastanawiałem się, czy nie ma innych planów na dzisiejszy wieczór, ale odczytał moje zaproszenie jako rozkaz?

- Tak, panie Sulu, - rzekł. – Odebrałem pańską wiadomość. Czy wszystko w porządku? Myślę, że może jestem panu winien przeprosiny.

Twarz Sulu przybrała wyraz kompletnego zdumienia.

- Przeprosiny, kapitanie? Za co?
- Nie miałem zamiaru traktować obecności tego wieczoru jako obowiązkowej. Mam wrażenie, że miał pan inne rzeczy do zrobienia, a ja panu przeszkodziłem.
- Nie, sir! – rzucił śpiesznie Sulu. – Bałem się, że postąpiliśmy samolubnie przyjmując zaproszenie, jeśli pan i kapitan Hunter wolelibyście więcej prywatności.
- Wcale nie. Dobrze, cieszę się, że to wyjaśniliśmy. Do zobaczenia rano.
- Kapitanie…
- Tak, panie Sulu?
- To nie o tym chciałem z panem rozmawiać.

Kirk miał zamiar zapytać, czy – cokolwiek to było – może zaczekać, dopóki obaj się nie wyśpią, ale coś w zachowaniu Sulu powstrzymało go.
Ponadto, - pomyślał Kirk – czy to nie jest doskonała okazja, by pozwolić mu poznać swoją wartość dla statku? I dla mnie? To czasami dobra odmiana. No i on nie wygląda na usposobionego do spokojnego snu; coś naprawdę go niepokoi.

- Dlaczego nie przyjdzie pan do mojej kabiny, panie Sulu? Możemy porozmawiać przy kieliszku brandy.
- Dziękuję, sir.

***

Tym razem to twarz Kirka wyrażała kompletne zdumienie.

- Przeniesienie? – zapytał. – Dlaczego? Dokąd? Co się stało, że jest pan nieszczęśliwy na Enterprise?
- Jestem tu szczęśliwy, kapitanie!

Sulu otoczył dłońmi kieliszek brandy. Nade wszystko chciał, aby Kirk zrozumiał, dlaczego musiał uczynić ten krok. Zapach brandy, niemal tak odurzający jak sam trunek, uniósł się ku jego twarzy.

- Kapitanie, przebieg mojej służby jest przeciętny.
- Przebieg pańskiej służby jest wzorowy, panie Sulu!

Sulu zaczął jeszcze raz.

- Służba na Enterprise to jasny punkt w aktach osobowych każdego członka Gwiezdnej Floty. Jest to jedyna rzecz niepospolita także w moich – i myślę, że zdobyłem ją dzięki zwykłej odrobinie szczęścia.
- Och, czyżby? – rzucił Kirk. – Sądzi pan, że dobieram moją załogę na chybił-trafił?

Sulu zaczerwienił się, zdawszy sobie sprawę z nietaktowności swoich słów.

- Nie, sir, oczywiście, że nie. Ale nie wiem, dlaczego wybrał pan mnie. Moje oceny w Akademii były przeciętne…

Przerwał, rozczarowanie sobą samym i swoimi wynikami z Akademii Gwiezdnej Floty było zadrą, z którą nigdy nie potrafił się pogodzić.

- Patrzyłem nie tylko na pańskie łączne oceny, - rzekł Kirk. – Częste zmiany miejsca pobytu pańskiej rodziny musiały pozostawić pana gorzej przygotowanym, niż większość kadetów. Więc za każdym razem, gdy napotykał pan nowy przedmiot, zaczynał pan naukę niemal od podstaw.

Sulu nie śmiał podnieść wzroku. Był zakłopotany, bo była to prawda.

- A wtedy, - ciągnął Kirk – stawał się pan krok po kroku coraz lepszy, aż opanował pan przedmiot całkowicie. Takie jest moje wyobrażenie doskonałego oficera, panie Sulu.
- Dziękuję, kapitanie…
- Nie przekonałem pana?
- Muszę żyć z tym, co osiągnąłem, sir. Cokolwiek dostrzegł pan poza tym…
- Tego pański kolejny dowódca może nie dostrzec?

Sulu przytaknął ruchem głowy.

- Myślę, że pan siebie nie docenia.
- Nie, sir! Przykro mi, sir, ale być może po raz pierwszy tak nie jest. Kocham ten okręt i w tym właśnie problem. Tak łatwo byłoby zostać – lecz jeżeli moje nazwisko pojawi się na listach awansów, będzie to awans niezasłużony.
W końcu, może otrzymam stanowisko dowódcy. Ale chyba mogę się jakoś wyróżnić, chyba mogę zebrać tak wiele doświadczenia w tak wielu oddziałach Gwiezdnej Floty, jak tylko się da.

Nigdy nie będę mógł liczyć na więcej, aniżeli dowództwo jakiejś jednostki pomocniczej, albo cichego, małego posterunku, gdzieś na uboczu.

Kirk zawahał się; Sulu zastanawiał się, czy kapitan będzie próbował go uspokoić, albo przekonać, że nie zrozumiał, jak działa Gwiezdna Flota, i w jakim kierunku prawdopodobnie rozwinie się jego kariera.
Kirk wpatrywał się w swój kieliszek.

- Spokojne dowództwo to nie powód do wstydu.

Sulu wypił łyk brandy, by zyskać chwilę na zastanowienie.

- Przeżyć swoje życie bez wstydu, to dla mnie ważne, kapitanie. To jest konieczne – ale to nie wystarczy. Obserwowanie dyplomacji było edukacją samą w sobie, a ja nie przegapiłbym możliwości poznania czegokolwiek.
Jednak, bez czegoś więcej moja kariera dobiegnie końca w kolejnych dwóch etapach.


Obserwował z niepokojem twarz Kirka, próbując coś z niej wyczytać.
Wreszcie Kirk podniósł wzrok, a w jego głosie zadźwięczał chłód.

- Nigdy bym nie pomyślał, że Hunter będzie podkradać moją załogę – bo to na Aerfena chce się pan przenieść?
- Tak, sir – lecz kapitan Hunter nie mówiła o tym ze mną! Zastanawiałem się nad tym od dłuższego czasu.
Moim pierwszym wyborem miejsca służby był przydział do eskadry myśliwców i zostałem przydzielony tutaj tylko dlatego, że zapotrzebowanie Enterprise miało pierwszeństwo przed wszystkimi innymi.
- Nie był pewien, czy postąpił słusznie, mówiąc o tym kapitanowi Kirkowi, lecz taka była prawda. – Rozważałem tę możliwość z jednym z przyjaciół na pokładzie, lecz poza tym jest pan pierwszą osobą, z którą o tym rozmawiam. – Zwrócenie się z tym najpierw do Hunter byłoby nieetyczne i Sulu zabolało nieco przypuszczenie Kirka, iż tak właśnie postąpił. – Wiem, że straciła dwóch ludzi ze swojej załogi, ale nie mam żadnych złudzeń: istnieje cała lista ochotników, oczekujących przydziału na Aerfena.
Ja nawet nie wiem jakie stanowiska muszą być obsadzone, lub czy nadaję się na któreś z nich. Nie mam możliwości dowiedzenia się jak zareaguje na moją prośbę, nawet jeśli pan ją zatwierdzi.
– Mówił żarliwie, pochylony do przodu. – Sir, nigdy przedtem pana nie okłamałem i nie mam zamiaru zacząć teraz. Może pan zapytać kapitan Hunter, czy rozmawiałem z nią o tym – a nie wydaje mi się być osobą, która skłamałaby.

Patrząc na introspektywny, jakby nieobecny wyraz twarzy Kirka, Sulu nie potrafił powiedzieć, jak kapitan zareaguje teraz. Być może tylko próbuje utrzymać gniew na wodzy.

- Panie Sulu, - odezwał się Kirk – co się stanie, jeśli Hunter nie zaakceptuje pańskiej prośby, albo jeśli Gwiezdna Flota przydzieliła już nowych załogantów?
- Kapitanie Kirk… to jest coś, co muszę spróbować zrobić, czy to będzie eskadra kapitan Hunter, czy jakaś inna.

Po raz pierwszy odkąd Sulu wszedł do kabiny, Kirk się uśmiechnął. Sulu nigdy nie był aż tak wdzięczny, widząc ten wyraz twarzy u kogokolwiek w swoim życiu.

- Ja także nie wiem, jak Hunter odpowie na pańskie zgłoszenie, panie Sulu, - rzekł Kirk. – Lecz jeśli odmówi, to długo będzie szukać kogoś choć w połowie tak dobrego.
Elaan
Użytkownik
#21 - Wysłana: 13 Lis 2012 21:38:46
cd.

Cały proces przebiegł szybciej, niż Sulu mógłby sobie wyobrazić. Uzyskał tymczasowe przeniesienie na Aerfena ze skutkiem natychmiastowym.
Początkowo zastanawiał się, czy może został przyjęty z desperacji, ponieważ myśliwiec nadal miał braki personalne. Możliwe, że tak naprawdę Hunter wcale nie chciała go na swoim statku. Lecz Kirk zapewnił go, a kapitan Hunter potwierdziła to ze swej strony, iż został przyjęty ze względu na swoje dotychczasowe zasługi i potencjał, i że będzie to transfer na stałe, jak tylko stosowne dokumenty przemierzą zawiłą drogę poprzez tryby biurokratycznej maszynerii.
Tak więc o szóstej zero-zero, zaledwie pięć godzin po tym jak rozmawiał z Kirkiem, stał pośrodku swojej opustoszałej kabiny, ze spakowaną torbą, niewielkim pudełkiem drobiazgów pod nogami, i swoją antyczną szablą w dłoni.
Nadal trzymając ją w ręku opuścił kabinę, poszedł cicho korytarzem i zapukał delikatnie do drzwi Mandali. Odpowiedź była niemal natychmiastowa.

- Wejść! - Kliknęła blokada zamka; wszedł do pogrążonej w półmroku kabiny. - Co się stało?

Mandala już na wpół wciągnęła przez głowę bluzę mundurową, sądząc, iż chodzi o sytuację alarmową, przy której będzie potrzebna.

- Wszystko w porządku, - odezwał się Hikaru. – To tylko ja.

Nadal zamotana w bluzę, spojrzała na niego. Tkanina zasłaniała dolną połowę jej twarzy, jak maska, a na jej czoło nasunęły się luźne kosmyki włosów.

- Och, cześć, - odrzekła. – Nie wyglądasz jak ktoś, kto przyszedł pomóc mi odeprzeć inwazję.

Na powrót zdjęła bluzę, rzuciła ją na krzesło, na którym leżały już spodnie, i rozjaśniła światło o jeden poziom. Pasma jej rudych włosy zalśniły, przybierając odcienie złota.
Kiedy była na służbie nigdy nie nosiła tak rozpuszczonych włosów, których gęstwa wiła się wokół jej twarzy i ramion i okrywała całe plecy.
W rzeczywistości, Hikaru był jednym z niewielu ludzi na pokładzie, którzy kiedykolwiek widzieli je w pełnej okazałości.
Uśmiech znikł z twarzy Mandali.

- Natomiast wyglądasz, jakby działo się coś złego. O co chodzi, Hikaru? Usiądź. - Usiadł na krawędzi jej łóżka. Podkurczyła kolana, nadal okryte kocem, i otoczyła je ramionami. - No dalej, - powiedziała łagodnie. – Co się stało?
- Zrobiłem to, - rzekł. – Poprosiłem o przeniesienie do eskadry Hunter.
- Przyjęła Cię! - W głosie Mandali zabrzmiała nutka zachwytu. Skinął głową bez słowa. - Powinieneś tańczyć z radości, - odrzekła. – To dla Ciebie idealny przydział.
- Zaczynam się zastanawiać, czy nie popełniłem błędu. Mam wątpliwości.
- Hikaru, Enterprise to wspaniały przydział, lecz nie popełniłeś błędu sądząc, że potrzebujesz nowych doświadczeń.
- Nie myślałem o sprawach zawodowych. Myślałem z osobistego punktu widzenia.

Chwilę patrzyła przed siebie, potem spojrzała mu prosto w oczy i wzięła go za rękę.

- Teraz wiesz, co miałam na myśli, - stwierdziła. – Nie należy przywiązywać się zbytnio do nikogo.
- Przepraszam. Wiem, jak się czujesz. Nie miałem zamiaru o tym mówić. Przyszedłem tylko pożegnać się i podarować Ci moją szablę. Kosztowała mnie większą część mojej pensji.

Mandala przyjęła szablę z powagą godną takiego przedmiotu; była to stara broń, pięknie i precyzyjnie wykonana.

- Dziękuję, - powiedziała.

Pochyliła głowę w dół, skrywając twarz na kolanach i Sulu domyślił się, że płacze.

- Hej, Mandala, naprawdę bardzo mi przykro…

Nie patrząc na niego, potrząsnęła gwałtownie głową i chwyciła go za nadgarstek, by powstrzymać przeprosiny. Kiedy podniosła głowę zobaczył, że śmieje się ze łzami w oczach.

- Nie, - odezwała się. – Przepraszam. Jest piękna. Nie śmieję się z szabli, tylko z mojego spóźnionego refleksu, bo to raczej ja powinnam Ci podarować coś takiego. – Rozejrzała się wokół. – Ha, jest!

Ze środkowego palca prawej dłoni zdjęła masywny pierścień. Był to naturalnie uformowany okrąg z kamienia przypominającego rubin, bardzo podobnej barwy jak jej włosy, nawet z takimi samymi złotymi przebłyskami na fasetkach. Zawsze go nosiła, za wyjątkiem treningów judo.
Wsunęła go na jego mały palec.
Podczas przygotowań do awansu na komandora porucznika, jednym z przedmiotów studiowanych przez Mandalę była psychologia, w tym historia tego tematu. Uśmiechając się, opowiedziała Hikaru o dawnych teoriach płci i związanej z nią symbolice: miecze i pochwy, zamki i klucze. Kiedy skończyła, śmiał się wraz z nią z osobliwych idei różnych epok.
Popatrzyli na siebie, poważniejąc nagle.

- Czy masz na myśli to, o czym mówiłaś wcześniej…
- Ja bardzo rzadko mówię coś, czego nie mam na myśli, - powiedziała Mandala. – Zmieniłeś zdanie?
- Ja… ja nie wiem.
- Pewne sprawy nie staną się przez to łatwiejsze dla Ciebie, ale chciałabym, abyś został.
- Zakochałem się w Tobie od chwili, kiedy weszłaś na pokład, - rzekł Hikaru. – Ale ja opuszczam okręt.

Położyła ręce na jego ramionach.

- Jeżeli nie zmienisz zdania, to i tak nie stanie się to łatwiejsze dla mnie. Ja też Cię kocham, Hikaru, tak mocno jak tylko potrafię i nie wiem, czy będziemy bardziej żałować, jeśli będziemy się teraz kochać, czy jeśli nie.

Mandala pogładziła go po policzku, musnęła kącik ust, przesuwając dłoń ku szyi. Pochylił się do niej, a ona odpowiedziała całując go delikatnie, jej ręce znów ogarnęły go, a dłonie dotknęły pleców.

- Nie wyobrażasz sobie, jak często chciałam to zrobić, - szepnęła.

Rozpięła mu koszulę i ściągnęła ją przez głowę, pieszcząc palcami jego boki.
Patrzyła, jak zdejmuje buty i spodnie; znów podziwiała jego harmonijne, wysportowane ciało. Uniosła pościel, by mógł wślizgnąć się obok niej, a gdy położył się i odwrócił ku niej, jej dłoń powędrowała na jego udo, na jego biodro, aż do pasa.
Jej palce kreśliły zawiłe wzory na jego skórze, a on drżał pod jej dotykiem.
Hikaru całował całą jej twarz nie pomijając ani skrawka, pokrywając ją krótkimi, gorącymi pocałunkami; pieścił ją, gładził pasma jej włosów i całował bliznę na jej ramieniu, jakby chciał zabrać cały ból, który uosabiała.
Mandala pochyliła się nad nim i pozwoliła, aby długie sploty jej włosów opadły na jego ramiona. Najpierw ostrożnie, potem niby w żartobliwej, miłosnej grze, wreszcie pełni radości, kochali się aż do zmęczenia.
Elaan
Użytkownik
#22 - Wysłana: 15 Lis 2012 13:14:06 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Jim Kirk siedział w salonie oficerskim, w dłoniach trzymał kubek gorącej kawy. Czuł się przygnębiony. Drzwi rozsunęły się i dr McCoy wkroczył do środka.

- Dzień dobry, Jim, - rzucił pogodnie.

Jego akcent południowca zabrzmiał silniej niż zwykle - jak zawsze, kiedy był pod wpływem kilku drinków, albo na kacu. Kirk nie potrafił ocenić co to było tym razem, i nie był w nastroju na żadną z tych ewentualności.

- Co za noc, - stwierdził McCoy. Zakrzątnął się i po chwili, także z kubkiem kawy, usiadł naprzeciw Kirka. – Co za noc. Dla Ciebie zapewne także? Wyglądasz tak, jak ja się czuję.
- Tak, - odrzekł Kirk, choć tak naprawdę nie słuchał. – To była ciekawa noc.

Spędził większość nocy przy komunikatorze podprzestrzennym, próbując uporać się z biurokracją przy transferze Sulu, a teraz zaczynał podejrzewać, że popełnił poważny błąd.
Być może, gdyby nie był tak skuteczny, pan Sulu zmieniłby zdanie.

- Tak właśnie myślałem, - rzekł McCoy. – Mam nadzieję, że spędziłeś czas równie dobrze, jak ja.
- Spędziłem czas równie dobrze? – Kirk wrócił myślami do rzeczywistości.

Próbując zrozumieć o czym mówi McCoy uświadomił sobie, że skoro doktor dopiero co wrócił z Aleph, nie miał możliwości dowiedzenia się o sprawie Sulu.
W rzeczywistości, Kirk nie widział McCoy`a, który gdzieś się zaszył, od spotkania z nim i jego przyjacielem, weterynarzem, w parku poprzedniego dnia.

- Bones, o czym Ty mówisz?
- Cóż, przyznaję, że niewiele udało mi się zaobserwować, kiedy wpadłem na Ciebie wczoraj, ale nie było to aż tak subtelne, by tego nie dostrzec.

Kirk wpatrywał się w niego bez słowa.

- Jim, chłopcze, naprawdę wyglądasz na zadowolonego. Nie wiem, kiedy widziałem Cię wyglądającego tak dobrze. Wiesz, myślę teraz, że więcej stałości w niektórych sprawach nie zaszkodziłoby Ci ani trochę… - Kirk nie mógł znieść, gdy McCoy wpadał w ton „dobrego wujaszka”, zwłaszcza tak wcześnie rano. - … więc to prawdziwa przyjemność zobaczyć Cię ze starą przyjaciółką.

Kirk zrozumiał, co też wywnioskował McCoy. Z jakiegoś powodu zirytowało go to, chociaż, aby być uczciwym, McCoy nie miał szczególnego powodu, by pomyśleć cokolwiek innego.
Poza tym, dlaczego Kirka miałoby obchodzić, co McCoy myśli o przyjaźni łączącej jego i Hunter? Prawda była wyłącznie ich sprawą, nikogo innego.

- Masz o tym fałszywe wyobrażenie, Bones, - stwierdził Kirk.

McCoy przeszedł na kpiarski ton, którym aż nazbyt często posługują się mężczyźni, by uniknąć rozmowy o czymś, co jest naprawdę ważne.

- Cóż to, Don Juan T.Kirk Casanova na międzyplanetarnych szlakach…
- Zamknij się!

McCoy popatrzył na niego zaskoczony wpół żartu i zdał sobie sprawę, że wszystko, co powiedział dotąd tego ranka było tak bliskie doskonałej pomyłki, jak tylko niedoskonały ludzki umysł jest w stanie wymyślić.

- Jim, - odezwał się cicho, wszelkie ślady poufałego kpiarza zniknęły – przepraszam. Na pierwszy rzut oka wiedziałem, że coś was łączyło i po prostu założyłem… Nie chciałem przywoływać bolesnych dla Ciebie spraw.

Kirk potrząsnął przecząco głową.

- To nie Twoja wina. To nie jest nawet niesprawiedliwe założenie, biorąc pod uwagę moje zwyczajne zachowanie.
- Chcesz o tym porozmawiać? Czy wolisz raczej, abym się wyniósł stąd najszybciej jak potrafię i bez gadania?
- Hunter i ja jesteśmy przyjaciółmi. Jest jednym z najlepszych przyjaciół jakich mam. Kiedyś byliśmy kochankami. Ale już nie jesteśmy. Ona jest członkiem rodziny partnerskiej.
- Och rozumiem. To wiele wyjaśnia.
- Właśnie, że nie. To nawet nie zaczyna tego wyjaśniać.
- Jim, teraz zaczynam się martwić.
- Partnerstwa to nie są zazwyczaj związki oparte na zasadzie wyłączności. Jej na pewno taki nie jest. O ile wiem, teraz tworzy go dziewięć osób – mam na myśli dziewięcioro dorosłych. Czworo lub pięcioro z nich kontynuuje kariery zawodowe, jak Hunter, co trzyma je z dala od domu przez większość czasu. Lecz dzięki większej grupie, dzieci mają pewną stabilność. Poznałem córkę Hunter kilka lat temu…

Początkowo ich znajomość nie zaczęła się zbyt dobrze; nie był przyzwyczajony do przebywania wśród dzieci. Wreszcie zdał sobie sprawę, że znieważył ją protekcjonalnym sposobem traktowania, i że ona pogardza nim za to.
Dopiero kiedy zaczął traktować ją jak pełnoprawną, myślącą, ludzką istotę, zaczęli pracować nad prawdziwą przyjaźnią.

- Jej córka! – wykrzyknął McCoy, zaskoczony.

Nie pomyślał o tym, że przecież oficer Gwiezdnej Floty to nie jedyne wcielenie Hunter i był prawie tak zaskoczony, jak byłby, gdyby sam Jim Kirk zaczął opowiadać swoim dzieciakom historie po powrocie do domu.

- Nieczęsto spotykasz kogoś, czyim ojcem masz praktycznie wszelkie szanse być, - rzekł Kirk.

McCoy pociągnął długi łyk kawy ze swojego kubka, życząc sobie w duchu, by było w nim coś mocniejszego.

- Niemalże dołączyłem do grupy Hunter, Bones. Po tym, jak poznałem ich i spotkałem kilka razy, zaprosili mnie – zaprosili mnie trzy razy w ciągu czterech lat. Czułem się komfortowo wśród nich. Lubiłem ich wszystkich. Myślę… myślę, że mógłbym ich wszystkich pokochać.

Przerwał i milczał przez kilka długich sekund. Kiedy znów przemówił, jego głos był niezwykle cichy.

- Sądziłem, że nie jestem gotowy na tak poważny krok. Wykręcałem się, nie dając jasnych odpowiedzi. Być może nie byłem gotowy. Być może nie byłbym gotowy nawet teraz. Być może podjąłem właściwą decyzję. Lecz przez większość czasu myślę, że ta odmowa była największym błędem, jaki popełniłem w życiu.
- Nigdy nie jest za późno, aby naprawić błąd.
- W tym przypadku nie masz racji, - rzekł Kirk. – W każdym razie, nigdy nie zapytali mnie ponownie po tym, jak zacząłem się zastanawiać, czy powinienem był przyjąć ich propozycję.
- Mógłbyś ich o to poprosić.

Kirk zaprzeczył ruchem głowy.

- To nie działa w ten sposób, Bones. Byłoby to dowodem złych manier i braku wychowania, gdybym zrobił to teraz, gdy niemal im odmówiłem.
- Lecz jeśli partnerstwo nie opiera się na wyłączności, a Ty i ona nadal jesteście przyjaciółmi…
- Też tak myślałem, przez długi czas. Po tym, jak poprosili mnie po raz pierwszy myślałem, że nic się nie zmieniło. Hunter i ja byliśmy sobie tak bliscy przez tak długi czas… Lecz ona dorastała, a ja nadal traktowałem wszystko jako grę, nic więcej. Gra jest dobra do pewnego momentu. Gra jest powodem, dla którego partnerstwo nie jest oparte na wyłączności. Lecz w przypadku mnie i Hunter – zwłaszcza po drugim zaproszeniu, bym do nich dołączył – wyglądało to tak, jakbym cały czas drażnił się z nią. Jakbym był gotowy posunąć się dość daleko, ale nie na tyle, by jej zaufać - za to oczekiwał, by to ona zaufała mi całkowicie. Powiedziała mi nawet swoje imię z wizji. Czy wiesz, co to oznacza?
- Nie, sądzę, że nie.
- To tak, jak ja wówczas. To trudno wyjaśnić, ale jest to coś jeszcze głębszego, aniżeli zaufanie wobec innej osoby, której powierzyłbyś swoje życie.

Kirk znowu przerwał, a McCoy czekał cierpliwie wiedząc, jak trudno przychodzi Jimowi mówienie o tak głęboko osobistych sprawach.

- Mieliśmy wiele poważnych nieporozumień, - Jim mówił dalej. – Tak wiele, że kiedy zaproponowali mi po raz trzeci, bym do nich dołączył, byłem zaskoczony. A gdy po raz trzeci odmówiłem, to ona była zaskoczona. I głęboko zraniona. Myślę, że wtedy niemalże całkiem przestała mi ufać. Prawdopodobnie dobrze się stało, że ją wysłano w jednym kierunku, a mnie wysłano w innym, i że nie widzieliśmy się przez wiele lat.

McCoy słuchał o tej stronie charakteru swego przyjaciela, którą rzadko dane mu było oglądać, zdając sobie sprawę, że zbyt często pod maską przystępnej serdeczności Jim ukrywał przed nim głębię swojej duszy.
Kirk prawie nigdy nie pozwalał nikomu wykryć nawet śladu osobistego cierpienia; nauczył się na ten temat kilku rzeczy od Spocka, nawet jeśli droczył się z Wolkaninem, przypominając mu o jego stłumionej, ludzkiej połowie.
Prawdę mówiąc, Kirk w głębi duszy był bardziej wrażliwy i ludzki, niż skłonny byłby to przyznać sam przed sobą. McCoy bardzo chciał wymyślić coś, co mógłby powiedzieć, a co pomogłoby Jimowi.
Kirk wziął głęboki oddech i wypuścił go szybko i gwałtownie.

- Jim, - zapytał McCoy ostrożnie, mając nadzieję, że nie przekracza w ten sposób granic łączącej ich przyjaźni – czy nie mógłbyś powiedzieć Hunter tego, co właśnie powiedziałeś mnie – że uważasz, iż popełniłeś błąd? Byłoby to tak, jak gdybyś poprosił o prawo przyłączenia się do partnerstwa, czyż nie?
- Nie wiem. Myślałem o tym. Ale nie wiem już, czy chciałaby to usłyszeć. Bo niby dlaczego miałaby chcieć? A nawet gdyby to zrobiła, postawiłoby ją to w niekomfortowej sytuacji. Jeżeli reszta grupy sprzeciwi się, co wtedy? Bones, a co, jeśli oni się zgodzą, a ja stchórzę w ostatniej chwili? Odebraliby to jako ni mniej, ni więcej, tylko świadomą zniewagę. Jest to jedyna rysa, której nasza przyjaźń nie mogłaby przetrwać. Nie tym razem.
- Gdy się już na coś zdecydujesz, zazwyczaj nie zmieniasz zdania.
- To jest coś innego.
- Dlaczego?
- Tak po prostu jest, - stwierdził Kirk, wzruszając ramionami.
Elaan
Użytkownik
#23 - Wysłana: 19 Lis 2012 21:30:15 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Dziesiąta zero-zero. Sulu postawił swój worek i nieforemne pudełko z drobiazgami na jednej z platform transportera, potem odwrócił się ku wszystkim swoim przyjaciołom.
Jak się okazało, wieść o jego przeniesieniu rozeszła się niemal natychmiast, i tym razem był zadowolony z wysoce skutecznej okrętowej poczty pantoflowej. Nie miałby aż tyle czasu, by odnaleźć i pożegnać wszystkich swoich przyjaciół, a tym bardziej znajomych.
Lecz byli tutaj, stłoczeni w hali transportera, by życzyć mu powodzenia: członkowie jego klasy szermierczej dla początkujących; Pavel Chekov, Janice Rand i Christine Chapel; starszy jogin na Enterprise Beatrice Smith; kapitan Kirk, dr McCoy i Uhura. Nawet pan Spock był tutaj.
Kiedy Sulu zaczął po kolei żegnać się ze wszystkimi, ogarnęło go niespodziewanie przerażające uczucie lęku, przekonanie, że jest coś bardzo złego w tym, co się dzieje, choć tego pragnął, i że wkrótce wahadło losu powróci z siłą i szybkością wystarczającą, by go zmiażdżyć.
Wzruszył ramionami, gdyż uczucie pewnego niepokoju było w jego sytuacji zrozumiałe; poza tym, nigdy przedtem nie miał proroczych przebłysków, a wskaźnik jego ESP nie odbiegał od przeciętnej.
Nie wymienił na pożegnanie uścisku dłoni z panem Spockiem, tak jak uczynił to z kapitanem Kirkiem. Nie objął go także, rzecz jasna, tak jak uściskał Uhurę, a potem dr McCoy`a. Zamiast tego, Sulu ukłonił się uroczyście oficerowi naukowemu. Spock uniósł dłoń w wolkańskim geście pozdrowienia.

- Długiego i pomyślnego życia, panie Sulu, - rzekł.
- Dziękuję, panie Spock.

Sulu odwrócił się.

- Mandala…

Objęła go i przytuliła.

- Mieliśmy rację, Hikaru, - powiedziała tak cicho, aby nikt inny nie mógł usłyszeć. – Ale nawet to, nie czyni niczego łatwiejszym.
- Nie, nie czyni, - szepnął.

Nie widział wyraźnie jej twarzy, jego wzrok mąciły łzy.

- Dbaj o siebie, - dodała.
- Ty także.

Odwrócił się raptownie i wskoczył na platformę transportera. Nie potrafił tak dłużej pozostać w ramionach Mandali w publicznym miejscu. Bardziej prywatnie już się pożegnali.
Mandala uniosła rękę w pożegnalnym geście. Sulu zwrócił się ku niej, potem spojrzał na Spocka, stojącego za konsolą i skinął głową. Ogarnęły go chłodne, migoczące błyski wiązki transportowej i po chwili zniknął.
Po tym jak Sulu ich opuścił, hala transportera zaczęła powoli pustoszeć. Panował nastrój ogólnego przygnębienia, na który Mandala Flynn była znacznie bardziej podatna niż zwykle. Wzięła się w garść i zmusiła, by całą swoją uwagę poświęcić pracy.
Za kilka minut przybędzie ich więzień. Całe to zadanie sprawiało, że czuła się nieswojo i wiedziała, iż wiąże się z nim coś niezwykłego. Kapitan i oficer naukowy wiedzieli o co chodzi, lecz najwidoczniej nie mieli do niej zaufania.
„Nie im - komendy prym,
Badać, co? jak? - nie im,
Ich rzecz - iść w bitew dym.”

W myślach Flynn zabrzmiał ten sam, cyniczny ton, w jakim Tennyson napisał ów wiersz, lecz bez nonsensownej aprobaty lub szacunku dla ślepego posłuszeństwa, które coraz bardziej upiększano z upływem wieków.
Im więcej wiedziała o przydzielonym jej zadaniu, tym lepiej mogła je wykonać; nigdy nie napotkała wyjątku od tego twierdzenia. Ale wyżsi oficerowie na Enterprise nie znali jej na tyle dobrze, aby wiedzieć, jak dalece mogą jej zaufać; zastanawiała się, czy kapitan Kirk kiedykolwiek zdoła jej zaufać. Jak dotychczas, nie dostrzegła żadnych oznak, że jest gotów to zrobić.
Bez żadnych wyjaśnień, powiedział jej po prostu, iż nie oczekuje, aby ich misja transportowa stwarzała wiele wyzwań. Ale jednocześnie poprosił ją o zorganizowanie imponującego oddziału bezpieczeństwa na przyjęcie więźnia.
Nie zakwestionował też wyraźnie polecenia pana Spocka o przystosowaniu kabiny gościnnej.
Tak więc, tajemniczy pan Mordreaux będzie pilnie strzeżony w drodze z hali transportera do swojej kabiny – ale potem Flynn nie może być tak pewna swego, nawet trzymając go pod dwudziestoczterogodzinną strażą, a nawet z nowymi drzwiami bezpieczeństwa w kabinie i ekranami energetycznymi wokół niej.
Kto, - zastanawiała się Flynn – jest wystawiany na wabia, i dla kogo? Kto kogo oszukuje? I, co bardziej istotne, dlaczego?
Kirk spojrzał na nią.

- Czy jesteśmy gotowi do odbioru więźnia, komandorze Flynn?
- Tak, sir. Strażnicy zjawię się tutaj o 10.15, zgodnie z pańskim poleceniem.

Słyszała już ich kroki w korytarzu.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy drużyna wkroczyła do środka. Miała nadzieję, że nie czują się śmiesznie, ale wiedzieli dlaczego wybrano właśnie ich; uznała, że najlepiej powiedzieć im to, co wiedziała, choć było tego niewiele. Każdy z piątki niósł karabin fazerowy, jednak broń bledła wobec fizycznej aparycji oficerów ochrony.
Beranardi al Auriga, jej zastępca, mający ponad dwa metry wzrostu, stanął niczym toporny i solidny blok scalonej materii o czarnej skórze i płonących oczach, z krzaczastą, rudą brodą i włosami farbowanymi na kolor ognia we wszystkie odcienie czerwieni, pomarańczy i blond.
Neon, pomimo opalizujących łusek i długiego, kolczastego ogona, niczym u stegozaura, przypominała raczej ekonomicznych rozmiarów tyranozaura.
Ludzie często osądzali ją w kategoriach dinozaurów: silna i niebezpieczna, ale powolna i głupia. W rzeczywistości, była szybka jak iskra elektryczna, a pomiar jej IQ Flota Gwiezdna rozpoczęła od poziomu 200, idąc w górę.
Snnanagfashtalli i Jenniver Aristeides były oczywistym uzupełnieniem zespołu.
Jenniver górowała wzrostem nawet nad Barry`m al Auriga. Była jak pomnik ze stali.
Początkowo Flynn uważała Aristeides za najbardziej groteskową i brzydką ludzką istotę, jaką kiedykolwiek widziała, lecz po kilku tygodniach zrozumiała, że ta skromna kobieta ma w sobie dziwne, nieuchwytne, rzeźbiarskie piękno.
Snnanagfashtalli była jedynym naprawdę nieobliczalnym członkiem zespołu.
Po tym, jak zobaczyła ją w akcji poprzedniego dnia, Flynn postanowiła wykorzystywać ją tylko do zadań, co do których będzie pewna, że nic się nie stanie – albo kiedy będzie pewna czegoś wręcz przeciwnego.
Snarl nie atakowała bez powodu, a sprowokowana atakowała zaciekle, ale nie była dobra w kompromisach, kiedy powściągliwość i dyscyplina były najbardziej pożądane. Nie posiadała żadnej z tych cech. Pod wpływem stresu częściej wykorzystywała swoje rubinowe kły, aniżeli fazer.
Maximo Alisaunder Arrunja, ostatni członek grupy, miał talent do wtapiania się w tłum. Był siwiejącym mężczyzną w średnim wieku o kanciastej twarzy.
Kiedy chciał, aby go zauważano, emanowała z niego najbardziej lodowata i niebezpieczna aura, z jaką Flynn kiedykolwiek się spotkała. Widziała go, gdy powstrzymał zaczątek walki na pięści między dwoma popędliwymi załogantami: nie dotknął żadnego z nich palcem, nawet nie musiał im grozić. Poddali się pod wpływem czysto irracjonalnego przerażenia, jakie potrafił wzbudzić.
Flynn spojrzała na kapitana Kirka.

- Mam nadzieję, że siły bezpieczeństwa są wystarczające, sir.
- Tak, komandorze Flynn,- odparł z tak pokerową twarzą, że upewniła się, iż jej ocena sytuacji nie była daleka od prawdy.

Flynn przeniosła wzrok na Aurigę.

- Wszystko gotowe, Barry?
- Tak, proszę pani, - odrzekł łagodnie.
- Jeżeli czekamy na oddział Klingonów, - dodała Jenniver Aristeides.

Ona sama ledwo się uśmiechnęła. Max zaniósł się grzmiącym śmiechem, Neon wydała siebie niesamowity dźwięk, niczym dzwonienie gongu i szum jednocześnie, Barry zachichotał, a z gardła Snarl, spoglądającej po wszystkich twarzach, wydobyło się niskie dudnienie, niezbyt przypominające śmiech. Podobnie jak umiaru i dyscypliny, Snarl brakowało także poczucia humoru.

- Doceniam zaangażowanie Was wszystkich, - powiedziała Flynn.

Snarl postawiła uszy i wygładziła sierść, po czym bezszelestnie zajęła swoją pozycję przy transporterze.

- Kapitanie Kirk, - odezwał się pan Spock tonem, który Flynn – gdyby ktoś ją o to pytał – określiła jako bardzo bliski cierpienia. – Kapitanie Kirk, doktor Mordreaux jest naukowcem w podeszłym wieku. Ta… Ta… partyzancka grupa uderzeniowa jest zupełnie niepotrzebna.
- Proszę podejść, panie Spock – chcemy przecież, aby Ian Braithewaite zobaczył, że traktujemy go poważnie, czyż nie?

Spojrzenie Spocka powędrowało od Kirka do Flynn, a potem prześlizgnęło się po całej grupie ochrony. Na długą chwilę uniósł wzrok ku sufitowi.

- Jak pan sobie życzy, kapitanie.
Elaan
Użytkownik
#24 - Wysłana: 19 Lis 2012 21:58:11 - Edytowany przez: Elaan
cd.

Transporter zasygnalizował gotowość do przesyłu i chwilę później więzień i główny prokurator Aleph Prime zmaterializowali się na platformach. Kwintet Flynn uniósł strzelby fazerowe, a ona sama nieznacznie oparła dłoń na kolbie swojego, ukrytego w kaburze, pistoletu fazerowego.
Dlaczego on jest pod wpływem narkotyków? – pomyślała Flynn, gdy tylko postać Mordreaux zmaterializowała się do końca.
Pusty, nieskupiony na niczym wzrok i twarz pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu nie dopuszczały innej interpretacji. Ponadto więzień nosił kajdanki energetyczne na nadgarstkach, a na nogach ograniczający zestaw inercyjno-oporowy, który pozwalał mu chodzić małymi kroczkami, lecz powstrzymałby go, gdyby zdołał przezwyciężyć działanie leków i próbował ucieczki.
Wszystko to było tak staroświeckie, jak komplet żelaznych łańcuchów, równie niepotrzebne i równie upokarzające. W stanie w jakim się znajdował, Mordreaux nie zdawał sobie sprawy ze swego poniżenia.
Flynn spojrzała na Spocka, ale jego twarz pozostała niewzruszona; najwyraźniej wyczerpał swoje emocje na partyzanckiej grupie uderzeniowej.
Braithewaite zszedł z platformy, spojrzał krótko na oddział ochrony i z aprobatą skinął głową Kirkowi.

- Doskonale, - odezwał się. – Gdzie jest areszt?
- Panie Braithewaite, - rzekł Kirk – natychmiast zabieram Enterprise z orbity. Nie ma czasu, aby się pan tu rozglądał, ani takiej potrzeby.
- Ależ kapitanie, zamierzam udać się do Kolonii Rehabilitacyjnej nr 7 razem z panem.
- To niemożliwe.
- Takie są rozkazy, kapitanie.

Wręczył Kirkowi formularz transmisji podprzestrzennej. Kirk przeczytał go, marszcząc brwi.

- Będzie pan musiał wrócić na własną rękę, a jak sam pan zauważył, nie ma tutaj zbyt wielu służbowych statków.
- Wiem, kapitanie, - odrzekł Ian Braithewaite. Wyraz jego twarzy stał się posępny i zamyślony. – Po tym, co się stało – ten proces, i Lee, i… no dobrze, ja potrzebuję trochę czasu dla siebie. Aby przemyśleć pewne rzeczy.
Zorganizowałem sobie jednoosobową łódź; wrócę żaglówką.
– Spojrzał na Kirka z wyżyn swego wzrostu. – Postaram się trzymać z daleka, dopóki nie dotrzemy do kolonii rehabilitacyjnej, a potem może przestać się pan o mnie martwić.

Ruszył pospiesznie za oddziałem ochrony i swoim więźniem.
Kirk zatrzymał się na chwilę, czując się dość zakłopotany słowami, iż nie powinien martwić się o kogoś, kto planuje lot poprzez cały system gwiezdny, zupełnie sam w maleńkiej, delikatnej i pozbawionej innego napędu, łodzi żaglowej. Potrząsnął głową z niedowierzaniem i podążył za innymi, opuszczając halę transportera.

***

Jim Kirk wrócił do swojej kabiny i opadł na fotel, zbyt zmęczony, by przejść nawet tę niewielką odległość dzielącą go od własnej koi. Nie spał od trzydziestu sześciu godzin; stracił najlepszego sternika, jakiego kiedykolwiek miał na tym okręcie.
Jego oficer naukowy - próbując ocalić choć część rezultatów swoich obserwacji osobliwości oraz niektóre z możliwych wyjaśnień jej pojawienia się – przez większość dostępnego czasu pracy komputera siedział uwiązany przy równaniach, których nikt inny nie mógł nawet odczytać, nie mówiąc już o zrozumieniu; a zirytowany pan Scott rozpoczął właśnie prace w maszynowni, wymagające także wykorzystania komputera.
Błyskotliwy szaleniec lub oczerniany geniusz – obie możliwości były jednakowo prawdopodobne – przetrzymywany był pod strażą w kabinie dla VIP-ów, a jego nieustająco energiczny pies łańcuchowy został zakwaterowany w pobliżu.
Statek leciał, skrzypiąc niczym zabytek, silniki warp potrzebowały kapitalnego remontu i nawet napęd impulsowy pracował niezbyt rzetelnie.
Jednym z powodów, dla których Kirk czuł się tak wyczerpany był fakt, iż ożywienie Iana Braithewaite`a nigdy nie ustawało. Byłoby o wiele łatwiej sobie z nim poradzić, gdyby był nikczemny, ale on był tylko młody, niedoświadczony, sympatyczny… i ambitny.
Kirk żałował teraz, że nie wyjaśnił komandor Flynn dokładnie, co się dzieje na pokładzie – choć ona, oczywiście, wiedziała, że coś jest nie tak. Gdy Kirk przyznał, że ma nawał pracy i próbował przekonać Iana, aby pozostał w kabinie, Flynn w sobie tylko wiadomy sposób namówiła prokuratora na wycieczkę z zaprezentowaniem środków bezpieczeństwa.
Kirk miał nadzieję, że była na tyle spostrzegawcza, by kontynuować przedstawienie, które zorganizowali. Wierzył, że była; teraz chciał to sprawdzić.
Kirk wciąż rozmyślał o swojej porannej rozmowie z dr McCoy`em.
Część niego pragnęła, aby to nigdy się nie wydarzyło; nieczęsto odsłaniał zakamarki swojej duszy - a w rzadkich przypadkach, gdy to czynił, zawsze czuł się potem zakłopotany.
Cholera, - pomyślał – ale to jest właśnie to, o czym mówiliśmy. Leonard McCoy i Hunter to dwoje najlepszych przyjaciół jakich mam, a nie potrafię nawet otworzyć się przed jednym z nich.
Wymieniłem swoje życie na fasadę całkowitej niezależności, a teraz wiem, że jest pełna dziur, nawet kiedy próbuję się za nią ukryć. Nie jest już nic warta – jeśli kiedykolwiek była.
Jeżeli Spockowi powiedzie się i oczyści Mordreaux z zarzutów, będziemy musieli zawieźć go z powrotem na Aleph Prime. Nawet jeśli nie, to Enterprise wymaga dużo pracy, zanim będziemy mogli w ogóle myśleć o ponownym rozpoczęciu obserwacji Spocka, a najbliższe stocznie remontowe są na Aleph.
Jeśli Hunter już ją opuściła, mogę wynająć ścigacz i polecieć tam, gdzie stacjonuje jej eskadra. Muszę znów ją zobaczyć. Muszę porozmawiać z nią – tym razem naprawdę z nią porozmawiać. Bones miał rację: nawet jeśli to niczego nie zmieni, muszę powiedzieć jej, że byłem w błędzie.
Q__
Moderator
#25 - Wysłana: 20 Lis 2012 18:39:22
Elaan

Czytam cały czas Staram się nie wtrącać, by nie przerywać narracji, ale tym razem się wetnę, by podziękować Ci za translatorskie trudy.
Elaan
Użytkownik
#26 - Wysłana: 20 Lis 2012 19:22:46
Q__

Miło czytać, że ktoś to czyta. Dziękuję.
Choć na pewno znasz tę książkę, jak i inne trekowe pozycje, na wyrywki.
A trudy równoważył przyjemny fakt, że to Spock był głównym bohaterem.
Q__
Moderator
#27 - Wysłana: 20 Lis 2012 19:45:12
Elaan

Elaan:
Choć na pewno znasz tę książkę, jak i inne trekowe pozycje, na wyrywki.

Niestety nie. Czytałem może trzy powieści z logo ST w oryginale (+ oczywiście wszystko to, co wydano u nas) i parę opowiadań...
Elaan
Użytkownik
#28 - Wysłana: 20 Lis 2012 20:07:05
Q__:
+ oczywiście wszystko to, co wydano u nas

A wydano cokolwiek poza "Logiem nr 1" Fostera?
Q__
Moderator
#29 - Wysłana: 20 Lis 2012 20:11:53
Elaan

Elaan:
A wydano cokolwiek poza "Logiem nr 1" Fostera?

Nowelizację INS pióra Dillard, wiadomą pracę Kraussa, no i inspirowany ewidentnie ST "Starplex" Sawyera...
Elaan
Użytkownik
#30 - Wysłana: 21 Lis 2012 12:01:19 - Edytowany przez: Elaan
Q__

Rozpaczliwie mało.
A szkoda, bo - przynajmniej dla mnie - "Entropy Effect" jest naprawdę dobrą, wciągającą książką. I dzięki niej wielu, nawet przypadkowych czytelników, mogłoby się Trekiem zainteresować.
Zresztą, takich pozycji jest na pewno więcej. Choćby "Across the Universe", której początek jest całkiem obiecujący.

Edit:

Zatem idźmy dalej.
 Strona:  1  2  3  4  »» 
USS Phoenix forum / Świat Star Treka / Podróże w czasie, chaos i Star Trek - przekład ST TOS "The Entropy Effect"

 
Wygenerowane przez miniBB®


© Copyright 2001-2009 by USS Phoenix Team.   Dołącz sidebar Mozilli.   Konfiguruj wygląd.
Część materiałów na tej stronie pochodzi z oryginalnego serwisu USS Solaris za wiedzą i zgodą autorów.
Star Trek, Star Trek The Next Generation, Deep Space Nine, Voyager oraz Enterprise to zastrzeżone znaki towarowe Paramount Pictures.

Pobierz Firefoksa!