Czas chyba napisać co myślę o
"Wonder Woman". W skrócie: jest to najbardziej marvelowski film DCEU - radosny (acz nie bez wyjątków, o czym za chwilę szerzej), wolny od wysilonego mroku innych niedawnych produkcji DC, od pierwszych scen budujący (list od Gacka się kłania)
shared universe.
Przy czym - tu do zapowiadanych wyjątków dochodzimy - aby rzecz nie utonęła w cukierkowości, co by jej tylko zaszkodziło - pogodny klimat bywa przełamywany a to dość przejmującym obrazem cierpień wywołanych przez wojnę, a to (wprowadzoną nieco na siłę, ale mającą fabularne uzasadnienie jako część uczenia się przez Dianę nowej rzeczywistości) wzmianką o nieszczęściach jakie dotknęły Indian, a to finalną śmiercią Steve'a*.
A propos p. Trevora... udało się zachować bardzo dobrą równowagę między bohaterami, gdzie ona jest oczywiście bardzo potężna, ale młoda, naiwna i kompletnie zagubiona w świecie mężczyzn (czy raczej świecie dwupłciowym) i nowoczesnych technologii, co daje i Steve'owi błyszczeć jako jej przewodnikowi, i raz nawet ocalić jej życie, a przy okazji pozwala interesująco rozgrywać kulturowe różnice między ową dwójką. Tu trzeba, zresztą, zauważyć, że filmowa Wonder Woman nie jest - poza scenami ramowymi - Dianą znaną z komiksów, ale łatwo uwierzyć, że się nią na naszych oczach staje.
Zasadniczo rzecz jest pozbawiona szczególnej głębi**, ale za to nakręcona lepiej niż - bijący ją znów ładunkiem intelektualnym - "Black Panther".
Przy czym trzeba przyjrzeć się bliżej paru nieoczywistym wyborom, których dokonali twórcy, pozwalając w całkiem sporej ilości scen otaczającemu światu (najpierw Themyscirze, potem Europie początków XX wieku) i triadzie barwnych
sidekicków dominować nad protagonistami, biorąc do
rogue gallery mało znaną przeciwniczkę z komiksów*** (a raczej - co typowe - swoją wariację na jej temat) i generała Ludendorffa (przypuszczalnie nie jest to ten historyczny, tamten wojnę przeżył****, góra jego alternatywna wersja, ale należało się takie potraktowanie nazwisku faceta, którego filozofia oparta była na gloryfikacji wojny jako stanu normalnego, i który miał swój udział w wyniesieniu Hitlera do władzy, acz potem się od niego odwrócił).
Z innych rzeczy wartych wynotowania wypadnie pochwalić przypomnienie - od niechcenia - nazwiska E.R. Burroughsa, któremu popkultura (w tym komiksy superbohaterskie) sporo zawdzięcza (nie ma to jak świadomość korzeni gatunku). Natomiast zganić numer znany już z filmów o CA (kiedy bohaterka główna biegnie z tarczą wrogowie robią jej przysługę, i właśnie w tę tarczę celują). Zresztą ogólnie filmowa WW pokazuje w rozmaitych scenach b. różny poziom umiejętności - raz wydaje się potężniejsza od Supermana (poniekąd ma prawo, w tej wersji jest boginią), innym razem wygląda na to, że zwykli żołnierze z bronią maszynową gdyby się uwzięli, to daliby jej radę. Aczkolwiek da się to racjonalizować - że dopiero rozkręca się, budzi w sobie boski potencjał (może w chwilach gdy nie jest on przebudzony robi tylko za prawie zwykłą śmiertelniczkę?), miewa chwile zwątpienia, itd.
Skoro walkach mowa... musimy na chwilę zatrzymać się przy finale - jest on, co typowe dla konwencji, przydługi, przepakowany akcją i nieprzekonującymi CGI, i tym samym zwyczajnie nudny (to samo mieliśmy w "BP"), ale łagodzi to trochę fakt, że Ares (to, że udawał Brytyjczyka wydaje się znaczące, jako sygnał:
zło może czaić się wszędzie, nie tylko po stronie, z którą walczymy) - choć - najłagodniej mówiąc - nieco brak mu charyzmy, a i ze swoim mitologicznym wizerunkiem wiele wspólnego nie ma, przypominając raczej (także rogami na hełmie

) niektóre interpretacje postaci chrześcijańskiego Szatana*****, przedstawia w trakcie nawalanki całkiem interesujące racje (choć trudno nie zapytać kiedy nauczył się miotać piorunami jak tatuś-Zeus, i jakim cudem - skoro zginął - wybuchła potem II wojna światowa, czyżby zmartwychwstał potem? a może nie mylił się jednak w ocenie ludzkiej natury?).
Z kompletnych drobiazgów można jeszcze ocenić na plus spostrzegawczość i przytomność umysłu Steve'a (żeby wprowadzać silne kobiety, nie trzeba ich wcale otaczać słabymi czy głupimi facetami pp. Feig, Abrams i Johnson!), który zapamiętał używany przez Amazonki numer z wybijaniem się z tarczy, by w stosownym momencie przypomnieć ukochanej o możliwości posłużenia się nim. Czy w sumie sztampowe (Amerykanom ze Starym Kontynentem głownie Paryż się kojarzy), ale zręczne podkreślenie europejskości Diany, daniem jej pracy w Luwrze. I uśmiechnąć się pod nosem na myśl, że - pozostawiona poza kadrem scena seksu się kłania - Trevor miał znacznie więcej odwagi niż pełny zbiór ex-chłopaków Alary.
Co uczyniwszy można postawić finalną notę - 3 z lekkim minusem/4 w kategorii kina rozrywkowego, czyli naprawdę nieźle jak na współczesną superbohaterszczyznę.
* Gdzie można narzekać, że jest to śmierć cokolwiek
ręcznie wymuszona przez scenarzystów, której dałoby się uniknąć, gdyby bohaterowie inaczej pograli, czy, wspomniawszy "jedenastkę", ironizować - na zasadzie znanego
"skoro się ten Kmicic nawrócił, to czemu go Janosik na pal wbił" - że syn postanowił pchać się na śmierć w stylu ojca (jak się dalej rozpędzimy, wyjdzie, że Kirk był nie tylko oblubieńcem Wonder Woman, ale i synem Thora - sekretarza Ghostbusterek

), ale w sumie rozumiem taki wybór, lepsze to niż pokazać potem Steve'a jako zniedołężniałego starca u boku wciąż młodej Diany, czy kombinować potem na siłę jak go odmłodzić.
** Na jedno szkoda, że rola pięknej Amazonki jako Kandydo-Prostaczka komentującego niejako
z zewnątrz absurdy naszego świata ulega redukcji. Na drugie - poniekąd może to i dobrze, bo okazji do politycznego hejtowania mniej.
***
http://en.wikipedia.org/wiki/Doctor_Poison****
http://en.wikipedia.org/wiki/Erich_Ludendorff**** Diana znów miejscami zdaje się przypominać marvelowską Phoenix, zwłaszcza gdy decydujący cios zadaje.
ps. Nowa reklamówka Mightyraccon! (zdaje mi się, czy WW tam też gdzieś mignęła?):
http://www.youtube.com/watch?v=Gc5Ky4oKdvM