Obejrzałem w całości danhauserowy odcinek neoTAS
"Ptolemy Wept". Powiem tak... Dostałem po raz pierwszy od lat to, czego brakowało mi w Treku gdzieś tak od połowy lat '90 (jeśli nie od śmierci Roddenberry'ego, to od związanych z postrzeganiem czasu wątków DS9 "Emissary").
Początek tego nie zapowiada, przeciwnie, można mieć - niesłuszne, jak się okaże - obawy, że rzecz utonie w zwałach
continuity porn, bo oto załoga Enterprise wraca badać planetę znaną ze "Spock's Brain" (!), a Federacyjnym ekspertem, który ma jej w tym towarzyszyć okazuje się - wracający pod nowym nazwiskiem - nieśmiertelny Flint.
Szczęśliwie rzecz skręca potem w zupełnie innym kierunku niż bermanoidalne zabawy znanymi elementami, łącząc TOSową nie-cukierkowość i chęć zmagania się z realnymi problemami, TNGowską powagę i filozoficzne ambicje, i - animacji czasem łatwiej

- TASowy kosmiczny rozmach.
Okazuje się bowiem, że na orbicie Sigma Draconis VII, planety, na którą trafił kiedyś spockowy mózg, pojawiła się (a raczej - prawdopodobnie - ujawniła w wyniku awarii kamuflażu) starożytna stacja kosmiczna stworzona przez przodków Morgów i Eymorgów przed upadkiem ichniej cywilizacji.
To właśnie ją badać zmierzają nasi bohaterowie, zabijając nudę podróży koncertem - tak, Enterprise ma salę koncertową i fortepian - w czasie którego Flint brawurowo wykonuje utwory, które stworzył na przestrzeni wieków, posługując się różnymi nazwiskami (Brahms, Paganini, Glenn Miller), co - w udany sposób - łączy TNGowską tradycję wplatania muzyki klasycznej w fabuły z TOSowo-TASowym komizmem (mostkowi słuchający ukradkiem muzyki za plecami Kirka, załoganci tańczący w hali Transportera).
Potem jest już tylko poważnie, stacja okazuje się (początkowo nie w pełni sprawnym, co daje okazję do fundnięcia widzowi scen 0g i użycia pasów emitujących pole siłowe) supernowoczesnym kompleksem bibliotecznym - połączonym prawdopodobnie z maszynowym Nauczycielem Eymorgów - zawierającym wiedzę medyczną na temat leczenia wszelkich znanych chorób, wiedzę fizyczną pozwalającą na stworzenie slipstreamu, stabilnych wormholi, napędu transwarp, maskowania całych planet, androidów o pozytronowych mózgach oraz uzyskania taniej energii punktu zerowego. Kompleksem wyposażonym w dodatku w arcyzaawansowane submolekularne Replikatory, holodecki i systemy defensywne stanowiące niepokonaną broń.
Prowadzi to, oczywiście, do typowej dla SF (a zdarzającej się już w TOS parę razy, choć tym razem poprowadzonej raczej w podniosłym, TNGowskim stylu) dyskusji czy ludzkość (a raczej Federacja, którą reprezentują też w składzie załogi ptakopodobny Aurelianin i mający wśród przodków gady, czy ryby, humanoid) dojrzała do władania takimi technologiami, czy astropolityczne potęgi (albo i bardziej krewkie cywilizacje członkowskie UFP) nie skoczą sobie do gardeł w imię zatrzymania ich tylko dla siebie (niby oklepane, a jednak nie razi, przeciwnie, wydaje się nawet głębokie). Dyskusji pilnie domagającej się rozstrzygnięć, bo do układu Sigma Draconis zbliżają się dwa klingońskie D7 (jak potem się okaże, pod dowództwem Kanga)*.
Flintowi, który - jak się zdaje - był Ptolemeuszem, jej założycielem - sytuacja ta przypomina tragedię zagłady Biblioteki Aleksandryjskiej i chciałby uniknąć powtórki tamtej tragedii.
Kirk gotów jest jednak - swoim zwyczajem - zniszczyć kosmiczną bibliotekę (co nie znaczy, że decyzja ta przychodzi mu łatwo, bez licznych wahań i momentów zadumy), każąc Bonesowi w pierwszej kolejności ratować (tj. kopiować z niej) wiedzę medyczną i mogącą się przysłużyć poprawie jakości życia Fedków, w drugiej zaś Spockowi ratować wiedzę fizyczno-technologiczną, ale tą, dla której nie da się łatwo znaleźć militarnego zastosowania.
Scotty, by zyskać jak najwięcej czasu na to, znajduje sposób uruchomienia systemów defensywnych Obcej stacji i spowolnienia w czasie klingońskich okrętów.
Niestety, wychodzi na to, że - jak udowodnia Spock - większość starożytnej wiedzy, nawet medycznej, da się użyć do niecnych celów, więc trzeba ją wykasować z entkowego komputera, a i Klingonów nie można wiecznie trzymać w czasowym zamrożeniu (z przyczyn humanitarnych). Przychodzi więc czas zaprzestania kopiowania wiedzy i zniszczenia stacji.
Flint jednak do tego nie dopuszcza - porywa Obcą bibliotekę (uruchamia jej b. wydajne silniki), sądząc, że tylko on jeden - z racji wielowiekowego doświadczenia - może znaleźć rozsądne sposoby korzystania ze zgromadzonej w niej wiedzy, mając jednocześnie kolejne stulecia na eksplorowanie jej zasobów.
Kirk i jego towarzysze nie mają doń, w sumie, pretensji, rozumieją go, domyślają się co czuł przed wiekami, gdy płonęła zgromadzona przez niego wiedza, więc żegnają go w sympatyczno-podniosłym nastroju. Najsmutniejszy jest młody archeolog z naszej dzielnej załogi, który - w trakcie dotychczasowych wydarzeń - z entuzjazmem wypytywał nieśmiertelnego o przeszłość, a teraz jest w sumie pewien, że nigdy więcej go nie zobaczy. (Kapitan pociesza go, że przy obecnym postępie - owocującym także przedłużaniem długości życia - różnie może być.)
Teraz jeszcze trzeba wcisnąć bajeczkę Kangowi (
"gdybym to ja zamroził cię w czasie, nie myślisz chyba, że bym cię uwolnił"), połączyć się z dowództwem i uzyskać mimochodem potwierdzenie jak niebezpieczna była wiadoma stacja (spowolniła czas nie tylko klingońskim statkom, ale w całym sektorze) i można lecieć dalej.
Nie od razu jednak - najpierw Kirk stanie jeszcze przed obliczem (znanych z "Areny") Metronów, którzy przyznają, że celowo spowolnili samonaprawę stacji bibliotecznej, by jej odkrycie stało się kolejnym testem dla ludzkości. Testem, który ta - w osobie naszego kapitana - ponownie zdała. Metron zastanawia się jednak czy ludzkość nie jest jednak zbyt podstępna (ew. cwana). Kirk ze śmiechem odpowiada, że w tym względzie podobna jest do... Metronów. I tym definitywnie przekonuje potężnego Obcego.
(Z ciekawostek
in universe będących przy tym aluzjami do realnego świata, można się jeszcze dowiedzieć o kilku innych tożsamościach nieśmiertelnego, m.in. o tym, że był Isaacem Asimovem, co da się ustalić po stylu - i tempie powstawania - jego najnowszych prac oraz po jego fascynacji robotyką. Słyszymy też, że Ziemia stała się dlań cmentarzem zbyt wielu żon i potomków, dlatego z niej uciekł, a w końcu postanowił całkiem odsunąć się od ludzkości.)
* By było dramatyczniej systemy stacji uszkadzają w pewnym momencie napęd kirkowego korabia

, ale potem Scotty'emu udaje się ich użyć do dokonania ekspresowych napraw.
Podsumowując: najistotniejsze jest to, że ilość kanonicznych nawiązań, choć iście imponująca, nigdy nie staje się celem samym w sobie* (sztuka, która nie udała się ani innym autorom fan-produkcji, ani B&B), a wyłącznie tłem dla ukazania - tak typowych dla najlepszych odcinków TAS, ale przecież oryginalnych - kosmicznych cudów, postawienia paru ważkich pytań (bez prostej odpowiedzi) i odbycia sporej ilości podniosłych dyskusji. Do tego jest to Trek umiejętnie bazujący na typowo SFowej zdolności budzenia Zdziwienia (przez duże
"Z"), wyzbyty za to elementów kiczu,
obciachu, nietrafionych wątków obyczajowych, chybionego komizmu i taniej akcji. Danhauser wychodzi na najwierniejszego z epigonów Roddenberry'ego, kręcąc coś z czego sam Wielki Gene byłby - śmiem twierdzić - dumny. (I przypominając nam, że można kochać ST za mądrość, nie - mimo głupot.)
Owszem, są elementy słabsze - głosy podłożone zostały tak sobie, niektórzy drugoplanowi załoganci narysowani są gorzej niż reszta, biblioteczne technologie odwołują się raczej do trekowych cudów, niż do realnej fizyki, a sama idea postaci Flinta jest od początku (tego TOSowego jeszcze) naciągana (sunie się wręcz na usta ironiczne pytanie:
"jak sobie biedna ludzkość bez tego nieśmiertelnego poradzi, skoro był prawie wszystkimi najlepszymi jej synami?" 
; no, ale przyznajmy jednak, że nie Danhauser tego bohatera wymyślił, on raczej wpadł na pomysł, jak się go pozbyć z UFP w godnym stylu

), lecz całość wypada wyśmienicie. Może pełne 4/4 to trochę za dużo, bo TMP to to nie jest, ale na 3,9/4 (czyli notę:
bardzo dobrze, prawie doskonale) ten epizod zasługuje.
Szczerze polecam fanom Najbardziej Trekowego Treka, nawet - a może zwłaszcza - tym, którzy normalnie fanprodukcje mijają szerokim łukiem.
* Choć dostajemy b. pomysłowe wyjaśnienie zniknięcia z kanonu pewnej istotnej postaci i jakby "antycypację" Sądu Q, do którego niedawno wracaliśmy myślami (ludzkość znów jawi się jako obiecujący gatunek, który
biorą pod lupę potężniejsi od niej, bo ten potencjał widzą)...