Cóż... Parę moich refleksji o
"Divided We Stand"... Zacznę od plusów, by nie było, że tylko narzekam, zresztą lubię doceniać pozytywy...
Po pierwsze duży plus za nanity (a nie jakieś cuda w stylu późnobermanowskim), to jest śmiały ruch w stylu TOS - odniesienie do realnego postępu technologicznego, posłużenie się zdrowym rozsądkiem (skoro w naszych czasach mówi się o nanotechnologii, jak era TOS ma jej nie znać?), żadnego trwożliwego oglądania się na to czy kanon ST dopuszcza pokazanie takiej technologii w danej epoce, czy nie (bo w sumie TNG dopiero ją pokazało, fakt, że już w roli łosiowej zabawki... czyli w sumie znana być musiała od dawna, nawet jeśli bierzemy poprawkę na geniusz Łosia Superktosia

), piękny wątek rodem z hard SF, jestem ZA. (Tym bardziej, że nie jedyny taki akcent, mowa jest jeszcze o sondzie kosmicznej z ziemskiej przeszłości i cyborg się pojawia.)
Po drugie - fajnie, że pojawił się - niesłusznie odsunięty gdzieś na plan dalszy doktor M'Benga, czekałem na powrót tego bohatera i cieszę się. Nawet jak aktor niepodobny.
Po trzecie - fabuły zaraz się będę czepiać, ale podoba mi się, że to co robi Kirk może być naciągane, niekonsekwentne, ocierające się o podświadomą hipokryzję, ale obywa się bez - znanego z bermanowskich filmów - zapuszczenia się na obszary
out of character. James Tyberiusz pozostaje w tym odcinku, tą samą postacią, której charakter ładnie opisał (jak sądzę) Orci, w "jedenastce" (mniejsza o to, że odnosząc to do innej linii czasu):
"You know, that instinct to leap without looking, that was his nature too"Zacytujmy zresztą jeszcze i nowelizację Fostera, który rozszerzył w/w myśl i nadal jej jeszcze ładniejsze, pełniejsze brzmienie:
"Ten instynkt, skłaniający do skoku w ciemno, do podjęcia wyzwania, choć rozum podpowiada, że jest się bez szans, oto twoja natura."Ładne są też wypowiadane przez naszego kapitana typowo Trekowe morały nadające się do zapisania złotymi zgłoskami, jak choćby:
"Without freedom for all, we're all slaves.""The people on the other side of this are your brothers, and when this is over they will be your brothers again."(To, że pierwszy z nich zdaje się - w sytuacji, w której pada - usprawiedliwiać wojny
w obronie demokracji nie dziwi, pamiętajmy, że Kirk miewał czasem
zimnowojenne podejście - "A Private Little War" się kłania. Zresztą druga myśl kontekstualnie pro-wojenny wydźwięk drugiej łagodzi.)
Teraz sprawa,do której mam stosunek ambiwalentny - widać, że odcinek nakręcony jest na szybko, na zasadzie
coś-z-niczego, scenariusz zdaje się być pochodną chęci zachowania tempa i posiadania zaprzyjaźnionej grupy rekonstruktorskiej (przecierał tu, zresztą, szlaki bratni Farragut, tylko sięgał po amerykańską wojnę o niepodległość, acz scenariusz dał głębszy, choć gorzej napisany, b. amatorski jeszcze). Na jedno plus - bo cenię zaradność i pomysłowość, na drugie minus, bo widzę w tym jakąś chęć przytarcia nosa Cawley'owi, jakieś gnanie do przodu, by wyprodukować jak najwięcej, kosztem jakości...
No, ale nie napisałem o czym rzecz jest... Scenariusz b. prosty (i b. kulawy) znacznie słabszy od "obudowujących" go smaczków... Ot, Enterprise bada starą ziemską sondę kosmiczną Friendship 3 (ładny kanoniczny, ale i astronautyczny, jako się rzekło, smaczek) i zostaje zainfekowany czymś - trochę dziwi, że bohaterom kawałek czasu zajmuje ustalenie, że to nanity, a nie wirus komputerowy czy - co też bywało - energetyczna forma życia, ale ok, powiedzmy, że się maskować jakoś umiały.
Załoga - od dość wczesnego momentu - pod przewodem Spocka zmaga się z problemem, tymczasem Kirk i McCoy, również tym paskudztwem

zainfekowani (gdy podjęta zostaje próba usunięcia go z komputera) trafiają do rzeczywistości wirtualnej, która tworzy im iluzję przeniesienia w czasy amerykańskiej Wojny Secesyjnej, gdzie lądują ubrani w mundury przeciwstawych stron.
Wątek "rzeczywisty", że tak powiem, jest dość prosty - najpierw trzeba dokonać rozpoznania zagrożenia (i tu wkracza doktor M'Benga, który opiekuje się pacjentami, w ramach czego jest w stanie ustalić również co ich zaatakowało i jak z tym walczyć - jak widać Trekowy lekarz musi znać się i na nanotechnologii), potem poradzić sobie z nim, co pokazane jest dość pretekstowo i zmierza w oczywisty sposób do
happy endu, acz i tu udało się wprowadzić drobny element napięcia.
Wątek wirtualny, który dominuje, pokazuje jak bohaterowie usiłują ukryć się gdzieś i przeczekać (kłania się Temporalna PD), by następnie trafić w ręce żołnierzy Unii, gdzie Kirk - choć początkowo traktowany podejrzliwie - zostaje pomylony z bohaterem z tamtych czasów*, co zapewnia mu niejaki szacunek, za to McCoy - jako rzekomy Konfederat znajduje się w stanie zagrożenia życia (realnie, być może, też, o czym za chwilę), do momentu, w którym - pod naciskiem swojego kapitana - ujawnia się jako lekarz i ratuje życie sierżanta, który ledwo co go bił, a chwilę potem trafiony został przez nieprzyjacielskiego snajpera. Bones, doceniony przez pułkowego lekarza trafia do lazaretu i niesie pomoc ile ma sił. Podczas gdy James T., najwyraźniej zastępując rannego podoficera, rozmawia z żołnierzami, tłumacząc im sens walki o wolność każdego człowieka (w co wpisuje się wojna o wyzwolenie niewolników), ale i - z perspektywy przyszłości - tłumacząc, że należy szanować ludzi przeciwnika i dążyć do zasklepienia ran podzielonego narodu, że tak to ujmę, nie tylko do zwycięstwa. Gdy dochodzi do bitwy jednak, sam Kirk, choć motywował innych, kieruje broń w niebo, nie chcąc za silnie ingerować w historię i zabijać kogokolwiek z miejsca, do którego nie należy. Młody żołnierz, Billy Palmerton**, który bał się pierwszej walki, myśląc, że Kirk również stchórzył, rzuca się do ucieczki. Zostaje ranny, Kirk biegnie mu na pomoc i sam rownież obrywa. Trafia do szpitala, gdzie Bones musi mu amputować nogę (choć ta byłaby do uratowania w XXIII wieku) - co zresztą oznacza, że również "realna" noga kapitana zaczyna obumierać (to jeden z tych momentow napięcia w wątku "realnym"). Kirk, choć ranny i psychicznie dość zdruzgotany, odbywa ze - znacznie lżej rannym - Billym rozmowę przekonując go do sensu walki i bohaterstwa. Gdy kapitan budzi się ponownie dowiaduje się, więc, że Billy poległ, ale błysnął bohaterstwem w walce, dając przykład innym, i tak to, nie chcący mieszać w przeszłości kapitan GF, przesądziłby o losach najkrwawszej z amerykańskich bitew***... gdyby naprawdę trafił w przeszłość. Nasi bohaterowie zaliczają jeszcze wizytę na polu bitwy - znanego jako kirkowy idol - Lincolna i... zostają obudzeni-i-uratowani.
Tu trzeba powiedzieć jak do tego doszło... otóż Spock najpierw wymyślilł by wyłączyć komputer statku, a wtedy - inteligentne i szukające wiedzy - nanity przeskoczą do zapasowej bazy danych, co uczyniły (po czym zostały z nią wystrzelone w Próżnię i zniszczone). A następnie by podsunąć im zdobycz ciekawszą niż zwykły człowiek, będącego cyborgiem ze sztuczną, biomechaniczną, ręką porucznika Drake'a. Porucznik zgodził się ponieść ryzyko. Nanity przeniosły się do wnętrza jego ręki i wraz z nią podzieliły los bazy danych...
Jest w tym wątku ramowym parę sympatycznych elementów - jak wpisanie się w tradycję śledztwa naukowego, które ma nawet jakiś sens, jest tam - jak zwykle roztaczająca wokół siebie atmosferę erotyzmu - doktor McKennah, która przychodzi zaoferować Spockowi swoje wsparcie psychologa - ładne nawiązanie do wątku z "The Galileo Seven", acz widać, że nasz XO wyrobił się od tamtych czasów (co znów buduje swego rodzaju
continuity/rywalizację z "Mind-Sifterem"), acz b. dziwić musi, że Spock poczyna sobie tak ostro z formą Obcego Rozumu (wyczuwał wysoką inteligencję roju nanitów w końcu) - rozumem, że miało to podkreślać znaczenie przesłania o walce z wrogami wolności, ale wyszło kulawo...
Podobnie naciągane jest to, jak radzą sobie Kirk i McCoy przekonani, że trafili w przeszłość - zaczynają od dyskusji o tym jak to nie wolno zmieniać historii, a potem włączają się w bieg zdarzeń aż miło - jak mówię nie jest to niezgodne z charakterem tych postaci (choć w ST IV Bones rwał się do leczenia ludzi z przeszłości sam, a tu Kirk musiał go poganiać), ale wygląda dość absurdalnie, zwł. w świetle wydarzeń z "The City on the Edge of Forever", gdzie bohaterowie doświadczyli niszczycielskiej mocy chronoklazmów. Poza tym, wyraźnie widać, że fabuła jest czysto pretekstowa, służy bowiem wygłoszeniu (przytoczonych już) morałów i patetycznemu pozanurzaniu się w amerykańskości, w stylu niesławnego "The Omega Glory" (i w podobnie niestrawnym stężeniu), i wątła do tego.
Ponadto - znów obcujemy z Kirkiem zagubionym, rozbitym i - poniekąd - złamanym, z jakim obcowaliśmy w "Mind-Sifterze" i - częściowo - w "Lolani". Owszem, są kanoniczne precedensy ("The City..." - może podróż w czasie, lub jej złudzenie, tak nań działa, gdy nie ma statku i załogi na podorędziu, poza tym - wątek nogi Noga z DS9 się kłania - taka rana to potężna trauma), ale brak mi bardziej heroicznego obrazu naszego tytanicznego kapitana (nawet gdy tu, choć złamany, zdawał się cudów dokonywać). (W dodatku odmienne mundury powodują, że Mignogna i Huber przestają już przypominać Kirka i McCoy'a.)
No i jeszcze wątek poświęconej kończyny (choć Drake dostanie nową, lepszą), po wątku wnuczki Chekova z pilota REN widzimy to po raz drugi. ST zaraziło się tym od SW?
Ktoś kiedyś napisał złośliwie, że STC idzie ścieżką Freibergera raczej, niż Roddenberry'ego i przekonuję się, że coś w tym jest, bo dostajemy w sumie odcinanie kuponów od przeszłości Treka i powielanie jego wad (choć scenariusz "The Omega Glory" napisał, jak na ironię, sam G.R.), niebezpiecznie pachnie ów "czwarty sezon" TOS - trzecim.
Tak więc skłonny jestem dać tej historii zaledwie 2,5 w skali
Jammera z czego 0,5 za smaczki naukowe i dobrą znajomość historii Wojny Secesyjnej.