Cóż... Obejrzałem sobie tymczasem w/w odcinki HF...
"Yesterday's Excelsior" w istocie błyszczy. Owszem, wizualia są tam, jakie są, a aktorstwo... dość powiedzieć, że na jego tle to z AND jest wybitne, Sulu zaś w ogóle nie wygląda jak Sulu, jednak nawalony na kupy
fanservice (czego tam nie ma? kapitan Sulu, którego fanom nigdy za mało, jawne nawiązania do lubianego ST VI, struktura fabularna wprost - i
bez krępacji 
- skopiowana kochanego "Yesterday's Enterprise", antycypacja wojen podjazdowych z nBSG - mieli jakieś przecieki od Moore'a czy co? - bo jestem prawie pewien, że owszem... nawet znany fanom Angelesa
drugi Knapp) działa wprost doskonale (wszystkie te
samograje same zagrały?

), fabuła - choć przewidywalna - trzyma w napięciu i przyciąga uwagę (to wielki sukces, zważywszy na to, że i tak wiemy jak się to skończy). Docenić też można dodatkową trawestację - w "Yesterday's Enterprise" wiadomo było, że rzecz musi się skończyć tragedią kapitan Garrett i jej załogi i
happy endem dla regularnej obsady TNG, co powodowało, że Picard wiedział (dzięki Guinan) do czego dąży; tu - na odwrót - widz zna zakończenie, bohaterowie mogą tylko mieć nadzieję.
No i twórcy odważyli się w końcu domontować do odcinka scenki znane dotąd tylko z komiksowego prologu, bo oznacza, że zobaczymy raz jeszcze znajome, kanoniczne, twarze.
Ogólnie - jeśli skupić się na scenariuszu, a resztę pominąć milczeniem - solidne 3, jeśli nie 3.5/4 w skali ogólnotrekowej. Przy lepszej realizacji dostalibyśmy coś znacznie lepszego niż wiele kanonicznych odcinków, a i dziś - mimo wylewającej się z ekranu biedy-z-nędzą - bije ów epizod wiele kanonicznych koszmarków z kręconego równolegle ENT. (Jednocześnie jest to przykład dla Abramsa, że
recykling potrafi się sprawdzić, tylko trzeba umieć...)
"Old Wound"... Realizacyjnie to jest niskobudżetowy groch z kapustą, który na starcie traci na tym, że usiłuje ścigać się z klasycznymi
sądowymi odcinkami ST (z Wielkim "The Measure of a Man" na czele, z którym przegrywa na starcie, ale ne zapomnijmy też o "The Drumhead" i TOSowych "The Menagerie", "Court Martial" czy "Wolf in the Fold" - do tego ostatniego tu zresztą, niestety, najbliżej). Najbliżej mu chyba do dwóch ostatnich, bo oskarżonym o zabójstwo (tym razem ambasadora Dominium) jest kapitan, a wyjaśnienie nadejdzie od strony technologii.
Blado wypada zarówno
a-plot (Shelby oskarżająca swojego dowódcę, bo ją do tego wyznaczono, oficjele z sądu jawnie nie kryjący swojej stronniczości - Cole gotowa jest Knappa wybielać, nawet jeśli winny, Nechayev - przeciwnie - zgnębić - i b. w tym łopatologiczni), jak i
b-plot (wyjątkowo nieprzekonująco poprowadzone, nawet jak na standardy Treka śledztwo naukowe prowadzone przez Martineza i Witczaka). Shelby (Denney się rozwija, ale zadowalająco rozwinie się znacznie później, gdy jej bohaterka pójdzie już w kapitany) wypada blado na tle "oskarżajacego" Datę Rikera, dramat sądowy wyzbyty jest dramatyzmu zaś rozwiązanie znalezione zostaje na zasadzie
deus-ex-machina. Z kolei wątek - raczej sugerowany, niż rozwijany z sensem gniewu Knappa wywołanego śmiercią brata w czasie Dominion War sam nie wiem jak oceniać: z jednej strony mamy precedensy - Sisko, Kirk w ST VI, nawet wersja Picarda rodem z FC, z drugiej - jakoś mało to Trekowe.
Niemniej (tak, wiem, pozornie będzie to się gryźć z poprzednim zdaniem) odcinek kończy się mocną sceną dzięki której mam ochotę podnieść ocenę całości na naciągane 2.5, albo i 3/4. Sceną, w której obie strony sądowego pojedynku przyznają się do swej wewnętrznej brzydoty - Elizabeth wyznaje bowiem, że tak naprawdę chciała dopaść w sądzie dowódcę, by zająć jego miejsce (ambicje od czasu "TBoBW" jej nie zmalały...), kwestia jego winy czy niewinności jej nie obchodziła; Ian zaś przyznaje, że choć technicznie niewinny, ponosi jednak - przez swoją
bigotry (termin ów jest nieprzekładalny w sumie, nasza
"bigoteria" ma węższe znaczenie) - winę za śmierć rozumnej istoty. Jest to finał zupełnie nie w stylu klasycznego Treka, bardziej "In the Pale Moonlight", ale znacząco podnosi jakość całości wreszcie wprowadzając element dramatu i niewesołej refleksji nad ludzką naturą. Jednocześnie twórcy dowodzą tym samym, że obecne we wcześniejszych epizodach mroczne akcenty nie były przypadkowe, że mają własną, nieortodoksyjną, lecz intrygującą wizję universum ST.
"The Great Starship Robbery" - podobnie jak w "Old Wound" dopiero finał stanowi odkupienie odcinka, ale fabuła, choć w sumie wątlejsza, bardziej akcyjna, poprowadzona jest ciut lepiej. Tu 2.5-3/4 będzie zasłużone, nie naciągane. Tym razem Lefler, pamiętany z poprzedniego odcinka Witczak i nowy nabytek załogi DS12 - porucznik Luko (były Maqui z załogi Voyagera) w czasie lotu runaboutem (takim w stylu INS) na stację ruszają - jak obowiązek każe - na pomoc nieznanemu statkowi wzywającemu pomocy. Trafiają bardzo źle - do niewoli Syndykatu Oriona, a konkretnie podległej mu pirackiej załogi, którą dowodzi andoriański renegat Sha'Kev (u jego boku debiutuje Orionka Vorina, która z czasem wyrośnie na jednego z głównych antagonistów serii). Luko zostaje ranny.
Sha'Kev oczekuje od Lefler współpracy - chce bowiem odzyskać z wraku zaginionego (faktycznie: zniszczonego, jako przypadkowy świadek konszachtów Dominium i Son'a dotyczących ketracelu) okrętu GF przewożonego przezeń trilitu (tak, słyszał o wynalazku Sorana i marzy mu się handel Bombami Nova). Bohaterowie - oczywiście - odmawiają, więc pirat by udowodnić, ze nie żartuje...
zabija Witczaka. Warto zwrócić uwagę na ten moment - śmierć banalna i przypadkowa, niczym ta Tashy w początkach TNG, jednocześnie pokazująca odmienną
gospodarkę bohaterami w HF niż we wcześniejszym Treku. Dowód, że bohaterowie tej serii nie mogą liczyć na nadzwyczajny immunitet (acz sporo z nich doczeka finału w dobrym zdrowiu

). To jest chyba największa wartość tego epizodu.
Potem jest banalnie, ale poprawnie - inżynierom z Excelsiora udaje się namierzyć sygnatury porywaczy. Lefler, dla ratowania - pobitego jeszcze przez strażnika-Ziemianina, nie znoszącego heroizmu GF - Luko dostarcza piratowi trilit; w nagrodę nie zostaje zabita, a zostawiona, wraz z kolegą na śmierć. Knapp przybywa jak kawaleria

i ratuje swoich oficerów, piratom jednak udaje się uciec.
Znów jednak epizod zamyka - jako się rzekło - mocna scena. Tym razem widzimy Robin siedzącą nad symbolicznym grobem (ciała nigdy nie odzyskano) Toby'ego i zastanawia się czy słusznie odrzuciła jego miłość (którą po raz ostatni wyznał jej umierając), nie umie się pogodzić z jego bezsensowną śmiercią i... w hołdzie dla zmarłego zaczyna czytać jego ulubioną powieść... "Hobbita" (spotkanie Treka z Tolkienem to dodatkowy, pogłębiający melancholię finalnej sceny, smaczek).
Ogólnie: "Yesterday's Excelsior" godny jest polecenia wszystkim, których nie odrzuci strona wizualna. Dwa pozostałe odcinki zawierają interesujące elementy, ale polecam je raczej entuzjastom serii (ew. b. spragnionym Treka, jakiegokolwiek). Niemniej - choć fabula "Old Wound" prowadzona jest bodaj gorzej niż zdarzało to się w ENT - widać stały, powolny, wzrost jakości serii.
ps. Star Trek: Excalibur - "Homecoming" tymczasem już na
main site 
:
http://www.startrek.pl/article.php?sid=1386