Zdaniem wielu osób, jest to jeden z lepszych filmów z cyklu Star Trek, ponownie jedynie o załodze z The Next Generation. Picard i jego załoga muszą podjąć decyzję czy pójść za głosem serca, sprzeciwić się rozkazom i uratować niewinne istoty, które mogą zostać zniszczone... z winy Federacji.
Film nie był wyświetlany w polskich kinach. Premiera wideo w Polsce odbyła się 14. października 1999 roku, natomiast telewizyjna w Canal+ 19. stycznia 2001 roku.
Obsada
Aktor
Postać
Patrick Stewart
kapitan Jean-Luc Picard
Jonathan Frakes
komandor William T. Riker
Brent Spiner
komandor porucznik Data
LeVar Burton
komandor porucznik Geordi LaForge
Michael Dorn
komandor porucznik Worf
Gates McFadden
doktor Beverly Crusher
Marina Sirtis
komandor Deanna Troi
F. Murray Abraham
Ru'afo
Donna Murphy
Anij
Anthony Zerbe
admirał Matthew Dougherty
Lista płac
Wytwórnia:
Paramount Pictures
Efekty specjalne:
Sony Pictures Imageworks
Video Image
Santa Barbara Studios
Blue Sky/VIFX
Scenariusz:
Rick Berman
Michael Piller
Produkcja:
Rick Berman
Martin Hornstein
Peter Lauritson
Michael Piller
Patrick Stewart
Muzyka:
Jerry Goldsmith
Montaż:
Peter E. Berger
Ciekawostki
Robocze tytuły filmu to: Star Trek IX, Star Trek: Betrayal, Star Trek: Defiance, Star Trek: High Treason, Star Trek: Millennium, Star Trek: Mutiny, Star Trek: Nemesis, Star Trek: Pathfinder, Star Trek: Past and Future, Star Trek: Prime Directive, Star Trek: Rebellion, Star Trek: Revolution, Star Trek: Stardust, Star Trek: The Enemy Within, i Star Trek: Transcedence.
Film został nominowany do nagrody Golden Satellite za najlepsze efekty specjalne.
Film przyniósł jak na razie prawie 70 milionów $ przychodu w USA i ponad 7 milionów funtów w Wielkiej Brytanii. W pierwszy weekend wyświetlania w Stanach Zjednoczonych producenci zarobili 22 miliony dolarów.
Minirecenzja
Videorecenzja
Recenzja
Star Trek: Insurrection jest najnowszym i jak dotąd najdroższym filmem spod znaku "Gwiezdnej Wędrówki". Polski tytuł tego filmu nie jest znany. Nie wiadomo nawet czy będzie jakiś polski tytuł, gdyż dystrybutor - firma ITI po raz kolejny pokazała w jak głębokim poważaniu ma polskich fanów Star Trek. Ale o tym za chwilę.
Byłem jednym z uczestników wyprawy do Berlina, zorganizowanej przez fan-klub Star Trek. Podróż miała oczywiście na celu obejrzenie najnowszej produkcji z tego cyklu. Przeprowadziliśmy szczegółowe poszukiwania i udało nam się znaleźć berlińskie kino, w którym film wyswietlano w oryginalnej wersji językowej (czyli po angielsku, bez niemieckiego dubbingu czy napisów).
Zasłyszane i przeczytane wcześniej opinie zachodnich widzów o filmie były bardzo pochlebne. Jasne jest więc, że nie mogłem się doczekać projekcji, tym bardziej, że wcześniej jak ognia unikałem wszelkich streszczeń czy dokładniejszych opisów fabuły. Tym razem wolałem mieć niespodziankę.
Wspomniałem o pochlebnych opiniach. I rzeczywiście, po obejrzeniu "Insurrection" stwierdzam, że można go uznać za najlepszy z dotychczasowych filmów Star Trek. I nie tylko. "Insurrection" to naprawdę udana produkcja z gatunku fantastyki, która powinna się spodobać nawet osobom niezorientowanym zbytnio w serialu "Następne Pokolenie", którego bohaterowie są także bohaterami filmu. Dlaczego? W "Insurrection" jest wszystko co trzeba. Zaczyna się zgodnie z zasadą Alfreda Hitchcocka - najpierw wybuch bomby atomowej (nie dosłownie, oczywiście), a potem napięcie jeszcze rośnie. Fabuła jest naprawdę ogromną zaletą tego filmu. Dzięki temu, że jest to właściwie zupełnie luźna historia, nie mająca żadnych związków z serialem (przeciwnie niż dwa poprzednie filmy z załogą z "Następnego Pokolenia") nie będą one w żaden sposób ograniczały kogoś kto nie zna serialu i ma tylko blade pojęcie z Star Trek. To znaczy, związki są, ale odnosi się wrażenie, że są one wykorzystane raczej ku radości wiernych fanów, którzy natychmiast je dostrzegą. Nie są podstawą fabuły (jak choćby w poprzednim filmie - "Pierwszy Kontakt").
Skoro o związkach mowa, to wątki romantyczne nie są wcale tak rozbudowane jak zapowiadano. Lepiej - są doskonale wyważone w stosunku do reszty filmu. Żadnej "Dynastii" czy pokrewnych "dzieł". W dodatku wciśnięto w te motywy naprawdę bardzo dużo subtelnego humoru, co w efekcie dało świetny lekkostrawny melanż. Zresztą, humoru nie brakuje w całym filmie - miejscami dialogi i sytuacje są szczerze zabawne. A i cały film, pomimo skomplikowanej, ciekawej, wciągającej i trzymającej w napięciu fabuły, ma nieporównanie lżejszy klimat niż dwa poprzednie - zwłaszcza niż mroczny i klaustrofobiczny "Pierwszy Kontakt". I wyszło to najnowszemu trekowi zdecydowanie na dobre.
Jak wspomniałem, fabuła jest naprawdę dobra. Już początek sprawia, że widz nie wie co się dzieje, jest totalnie zaskoczony i jednocześnie jest maksymalnie zainteresowany wyjaśnieniem sprawy. A wyjaśnienie jak się okazuje, nie jest wcale proste - jest to historia bardzo skomplikowana, a jednocześnie bardzo ciekawa, nie pozbawiona zwrotów akcji i niespodziewanych odkryć. Po prostu rewelacja.
Teraz nieco o stronie technicznej filmu. Fantastyczne są plenery. Są po prostu piękne. Za scenografię i za zdjęcia film powinien być nominowany do Oskarów. Tak wspaniałych plenerów nie było jeszcze w żadnym Star Treku, ani chyba w żadnym filmie science-fiction. Zawsze sądziłem, że takie ładne plany są raczej domeną romansów i filmów przyrodniczych :-) Naprawdę cudo.
Jak łatwo się domyślić, dość ważnym elementem filmu są także efekty specjalne. W Internecie mozna było znaleźć kilka recenzji, w których ktoś straszył, że są podobne do tych z serialu "Babylon 5". Otóż nie są! Są dużo, dużo lepsze. Są równie dynamiczne jak te w "Babylonie 5", jednak jednocześnie wyglądają dużo bardziej naturalnie - nie ma tej "babilonowej" komputerowej sztuczności ani w wybuchach, ani w ujęciach okrętów czy kosmicznych "pejzażach". Szczególnie pięknie zrobiono pewną mgławicę (to po prostu trzeba zobaczyć), ale to nie jest jedyny mocny punkt efektów. W zasadzie wszystko jest zrobione starannie i realistycznie. Jak widać, Industrial Light and Magic stracili monopol na najlepsze kosmiczne efekty specjalne. Za efekty, "Insurrection" też powinien dostać Oskara, tym bardziej, że nie miał żadnej konkretnej konkurencji. Niestety, nie był nawet nominowany - zdaje się, że wszedł na ekrany zbyt późno (pojawił się w połowie grudnia ubiegłego roku).
Co do czarnych charakterów filmu, to są dość ciekawie opracowane. Jeden jest brzydki i kipiący nienawiścią, zaś drugi nie jest może brzydki ani kipiący, ale diaboliczny i wyrachowany. Nie ma się wrażenia, że zrobiono ich na siłę. Są naprawdę przekonujący. Świetna mieszanka. Charaktery mniej czarne, którymi są postaci pozytywne, również są nieźle przemyślane i dobrze zagrane.
Muzyka jest świetna i doskonale pasująca do filmu. Motyw tytułowy raczej nie wpada w ucho, chociaż gdy słyszy się go w połączeniu z obrazem, pasuje doskonale. Jest wręcz piękny. Podobnie jaki wiele innych motywów. Widać (a raczej słychać), że Jerry Goldsmith to fachowiec z latami doświadczeń na karku. Co więcej, tradycji stało się zadość. Jak na Star Trek z muzyką Goldsmitha przystało - pojawił się przez chwilę motyw klingoński, znany już z pierwszej, piątej i ósmej części. Nie zabrakło też golsmithowskiego motywu tytułowego z serialu "Następne Pokolenie" - choć w innej aranżacji i wcale nie na początku. Muzykę też nominuję do Oskara. Świetnie oddaje klimat filmu. Szkoda, że tylko ja ją nominuję :-)
Co do aktorstwa, nie można się czepiać - jest więcej niż dobre. Brakuje może gościnnych występów znanych aktorów, ale w sumie... Po co to komu, jeśli ci co są świetnie sobie radzą? Zarówno postaci pozytywne jak i negatywne są naprawdę dobrze zagrane. Szczególnie podobali mi się ci "wredni" - Ru'afo i admirał Dougherty.
Co do warunków oglądania filmu, to były bardzo dobre. Dobre kino, z dobrym udźwiękowieniem i wygodnymi fotelami (nie mieli jednak plakatów na sprzedaż - buuuu!!!). Poza naszą szóstką było może z siedem miejscowych osób. Z tym, że chyba nie byli najlepsi z angielskiego, bo gdy większość z nas rechotała z tekstów, oni siedzieli raczej cicho... a może to inna kultura oglądania?
Film obejrzałem raz i zaraz po projekcji żałowałem, że nie mieliśmy biletów na późniejszy pociąg - wtedy z radością wydałbym te 12,5 DM by obejrzeć film raz jeszcze.
A teraz co nieco o sytuacji "Insurrection" w naszym kraju. Od razu rozwiewam wszelkie wątpliwości - filmu w polskich kinach NIE BĘDZIE. Przedstawiciele dystrybutora (firma ITI - im należy podkładać bomby) stwierdzili, że ponieważ "Star Trek: Pokolenia" był w naszych kinach totalną klapą, nie mają zamiaru wpuszczać do kin kolejnych treków. Czyli powtarza się sytuacja z filmem "Pierwszy Kontakt", który udało się wyprosic jedynie na wideo (półtora roku po amerykańskiej premierze!). Dystrybutor nie daje się przekonać, że "Pokolenia" miały przechlapane w Polsce głównie przez brak znajomości "Star Trek" (teraz temat jest już bardziej popularny) oraz fatalną wręcz reklamę (a raczej całkowity jej brak) ze strony właśnie ITI. Czyli, gdzies w okolicach kwietnie 2000 roku mozna się spodziewać w polskich wypożyczalniach "Insurrection". Choć to oczywiście nic pewnego. Mogą go w ogóle nie wydać... Dranie... Firma ITI dodatkowo potwierdziła swoją ignorancję i ogólną ciemnotę, gdy odmówili współpracy przy sprowadzeniu do Polski JEDNEJ kopii "Insurrection". Pieniądze na jej zakup zebraliby fani "Star Trek", którzy zajęliby się także tłumaczeniem i wynajęciem kina. Jedynym problemem była niezbędność pośrednictwa ITI, gdyż tylko oni, jako legalny dystrybutor producenta, mogli zakupić kopię filmu...
Żyć się odechciewa... Może fani Star Trek powinni zablokować kilka dróg? Może zacząć pikietować siedzibę ITI? To na pewno by poskutkowało, gdyż po raz kolejny okazało się, że polscy dystybutorzy nie dość, że są głupi, to jeszcze mają gdzieś widzów... Dziękujemy ci, firmo ITI!
Piotr Pajerski, 20.04.1999
Insurekcja – kosy na sztorc, kosić jakość filmu!
W roku 1998 ,,Star Trek" miał już najlepsze lata za sobą – zmilitaryzowany serial ,,Deep Space Nine" miał się już ku końcowi, a jego następca pogodny acz nie obfitujący z zbyt mądre pomysły ,,Voyager" nie cieszył się już taką popularnością jak poprzednie serie. W związku z czym wytwórnia Paramount zdecydowała się na ponowne sięgniecie po sprawdzony pomysł, ukazania na dużym ekranie dalszych perypetii załogi USS Enterprise. Na fotelu reżysera ponownie zasiadł – niebacznie pominięty w mojej recenzji ,,First Contact" - Jonathan Frakes. O ile jego zdolności reżyserskie w pełni można docenić we wzmiankowanym wyżej filmie o tyle w przypadku ,,Insurrection" pan reżyser nie zdołał uratować tego niezbyt dobrego w gruncie rzeczy obrazu. Rzecz opowiada o tym jak android Data podczas sekretnie przeprowadzanych badań pre-warpowej planety dostaje świra i zwraca się przeciw kolegom badaczom biorąc ich na zakładników. W tym samym czasie reszta załogi Enterprise urządza bankiet na cześć nowo przejętych do Federacji małych ludków zwących siebie Efora. Sceny na przyjęciu są dość zabawne i jako jedne z nielicznych pozwalają cieszyć się filmem. Jednocześnie jednak już wówczas pojawia się pewien istotny zgrzyt w fabule ,,Insurrection" – w pewnym momencie kapitan Picard wspomina o tym, że dyplomacji Federacji negocjują warunki pokoju z Dominium. Po pierwsze kim u licha jest Dominium i skąd postronny widz, który może nic nie wiedzieć o ,,Star Trek" ma wiedzieć kim oni są i o co toczyła się z nimi wojna? Dwa: w chwili gdy ,,Insurrection" wchodził do kin serial, który o owej wojnie opowiadał - czyli wspomniane DS9 – nie dobiegł jeszcze końca, stąd pytanie czemu zdradza się widzowi zakończenie przebiegu konfliktu, który jeszcze w serialu nie miał swojego finału?
W każdym razie nasi bohaterowie dowiedziawszy się, że ich cybernetyczny towarzysz się zbuntował szybko kończą bankiet i wraz z Worfem - który ot tak sobie przypałętał się na pokład Enterprise – ruszają wyjaśnić zagadkę dziwnego zachowania androida. Stara się ich do tego zniechęcić podstarzały admirał Dougherty jednak oni oczywiście nie dają się zbyć. Po przybyciu na miejsce obezwładniają Datę i przystępują do rozwiązywania zagadki jego dziwnego zachowania, natrafiając na trop intrygi zawiązanej wspólnie przez Federacje i jej nowych kolegów Son'a, a wymierzonej w mieszkańców pre-warpowej planety.
W poniższej recenzji będę się starał nie zdradzać kluczowych elementów fabuły co będzie jednak niezwykle trudne zważywszy, że jest ona najistotniejszym z mankamentów ,,Insurrection". Niestety opowiadana historia - choć miała być bez wątpienia w założeniu bardziej złożona, obfitująca w ciekawsze zwroty akcji niż ta znane z ,,First Contact" – jest pełna dziur logicznych, schematyzacji tak postaci jak i zdarzeń oraz dziwnych wtrętów wziętych rodem z kina fantasy. Wystarczy chyba powiedzieć, że zazwyczaj ,,Star Trek" opiera się na konflikcie ideologii, różnych postaw życiowych i odmiennego zapatrywania na świat. W przypadku ,,Insurrection" ów konflikt nie tyle jest słabo zarysowany co zwyczajnie nie istnieje – nie ma tu przeciwstawnych, zwalczających się racji, jako, że oba stanowiska da się bez trudu pogodzić. Postępowanie Federacji i jej sojusz z niegodnymi Sonami traci więc w tym przypadku racje bytu. W pewnym momencie widz może mieć również wrażenie, że ogląda ,,Władcę pierścieni" a nie ,,Star Trek" bo o ile dotąd ten ostani zaliczał się do filmów SF, o tyle w omawianej odsłonie cyklu dowiemy się, że jedna z bohaterek poznała magiczny sposób na spowalnianie czasu – bez żadnych urządzeń czy wynalazków, ot tak sama z siebie.
Nie pomaga również stereotypowe ukazanie postaci – szczególnie widać to przy okazji admirała Doughertyego. Wprawdzie Anthony Zerbe zagrał tę postać dobrze ale sama w sobie jest ona bardzo standardowa – bo ileż razy już widzieliśmy admirała wredniaka, który postępuje niegodnie niby to dla większego dobra? Zastanawiające jest też jak Federacja przetrwała tak długo gdy o jej bezpieczeństwo troszczą się sami spaczeni admirałowie? Nie jest również lepiej w przypadku Ru'afo (F. Murray Abraham), który spełnia role dyżurnego czarnego charakteru i nikogo więcej. Zresztą postać ta jak cała ich rasa nie jest zbyt mądra – trudno mieć do nich nne uczucia niż ambiwalentne. To samo tyczy się rasy Ba'ku, w której przedstawicielce, Anij zakochuje się kapitan Picard. Musze jednak przyznać, że dzięki popisowi swojej stonowanej gry aktorskiej i urokowi osobistemu kreująca tą postać Donna Murphy umiała sprawić, że bez oporu zaakceptowałem nową wybrankę serca Picarda.
Jeśli już jesteśmy przy omawianiu obcych ras jakie przedstawiono w ,,Insurrection" nie sposób nie wspomnieć, że Ba'Ku wyglądają…identycznie jak ludzie! Nie mają nawet minimalnie różniącej ich od nas fałdki na czole czy innego szczegółu anatomicznego, który kazał by nam myśleć, że to przedstawiciele odmiennego gatunku. Tacy z nich obcy jak z Klingonów pacyfiści.
Również miejsce akcji, w którym rozgrywa się film jest jakoś bardzo mało fantastyczne - wprawdzie plenery rzekomej obcej planety są ładne ale w żadnym razie nie przekonują mnie, że bohaterowie są na innym świecie.
Nie mogę się również opędzić od wrażenia, że twórcy ,,Insurrection" zapomnieli, że realizują film kinowy a nie kolejny odcinek serialu – jest to spory krok wstecz względem ,,First Contact". Filmowi brakuje zwyczajnie epickiego rozmachu – tyczy się to zarówno prezentowanej historii jak i niedbałego potraktowania wielu aspektów strony technicznej projektu.
Natomiast to co zasługuje na uwagę w przypadku ,,Insurrection" to muzyka w wykonaniu jak zawsze niezawodnego Jerryego Goldsmith'a. W przeciwieństwie do soundtracka z ,,First Contact" tu dominują pogodne, idylliczne tony, przeplatane od czasu do czasu żywszymi kawałkami. Wszystkie one nie zapadają wprawdzie w pamięć tak dobrze jak motyw przewodni ze wspomnianego ,,Pierwszego Kontaktu" ale i tak owe kompozycje zdają się być jedną z najmocniejszych stron filmu.
Jeśli już przy nich jesteśmy to nie sposób milczeniem pominąć całkiem udanych efektów specjalnych. Obszar mgławicy, gdzie znajduje się planeta Ba'Ku i ona sama oglądana z orbity, otoczona pasem pierścieni, prezentują się całkiem okazale. Również projekty i wykonanie okrętów - zarówno znanego już publiczności Enterprise-E jak i całkiem nowych jednostek Son'a - zasługuje na pochwałę. Szkoda, że tylko to i niewiele więcej zasługuje w ,,Insurrection" na uznanie, bo nawet przesłanie filmu mówiące o tym jak cenne jest życie, i że powinno smakować się je powoli brzmi nieco nieszczerze gdy dostarcza nam go spowalniająca czas ,,czarodziejka" Anij.
Kompozytorem muzyki do tego filmu jest, podobnie jak przy First Contact, również Jerry Goldsmith. I także jest to jedenaście wspaniałych utworów.
Zacznę od tego, że muzyka ta jest jeszcze lepsza od tej z FC. Nie brakuje motywów bardzo dynamicznych (sceny walki, na planecie i w kosmosie), nie brakuje melodii, które można określić jedynie jako piękne, nie brakuje też motywu klingońskiego, choć ten jest obecny jedynie przez kilka sekund (w filmie była to ilustracja do jednego z ujęć z Worfem).
Temat tytułowy to prawdziwe arcydzieło. Najpierw typowe "bęc" i "fanfary" (na ekranie pojawia się tytuł), potem zaś naprawdę wspaniały motyw. Nie wpada on niby zbytnio w ucho (przynajmniej nie od razu), ale jest wart Oscara. Nie wiem, może to fakt, że widziałem ten film wpływa na taką ocenę ścieżki dźwiękowej. Ujęcia, które ilustruje ten niezwykle spokojny, bardzo stonowany i po prostu "przecudnej urody" fragment są równie niesamowite - pełna, niemal rajska sielanka. Muzyka ta wręcz rewelacyjnie pasuje do obrazu. Po chwili, nagła zmiana klimatu na bardziej mroczny (równiez świetnie zgrane z obrazem). Pojawia się "agresywny" fortepian (nie, to nie opis sceny, nie ma w filmie żadnych wrogo usposobionych instrumentów klawiszowych :-), trochę elektroniki, której w sumie jest w tym filmie więcej niż w First Contact.
Potem jest coraz lepiej. Sceny spokojne zilustrowane są łagodną, kojącą i piękną muzyką. Pod sceny walki (i na planecie i w kosmosie) jest zaś podłożona bardzo dynamiczna muzyka. Szybka, "nerwowa", pełna napięcia. Szczególnie wyraźne jest to w utworze pt. "The Drones Attack" (niezorientowanym wyjaśniam, że nie pomyliłem filmów i te "drones" to nie Borg :-). Utwór ten jest bardzo szybki, odpowiedni do akcji, jest w nim te kilka klingońskich sekund i sporo wspomnianego "agresywnego" fortepianu. Ten kawałek (zwłaszcza jego początek) budzi u mnie silne skojarzenia z grą komputerową "Dune 2" (oraz Dune 2000, gdzie muzyka była ta sama, lecz w lepszym wykonaniu). W grze, w momentach gdy na ekranie trwała walka, pojawiał się taki bardzo fajny, szybki motyw. Kawałek z "The Drones Attack" bardzo mi przypomina wybijanie czołgów i innych maszyn z "Dune 2".
Końcówka jest również niezła - finałowa akcja to połączenie fragmentów szybkich ze spokojnymi. Bardzo, bardzo przyjemne połączenie. "End Credits" i tym razem zawiera motyw z serialu (choć pojawia się trochę wcześniej - jeszcze przed napisami). I jest nieco inny - lecz nadal rewelacyjny. Potem przewija się jeszcze ów piękny temat z początku.
Podsumowując, muszę stwierdzić z całym przekonaniem, że muzyka z Insurrection zasługuje na Oscara. Nie znam tegorocznych nominacji (ogłoszono je bodajże wczoraj), ale nie zdziwiłbym się, gdyby się tam załapała (choć szczerze wątpię, by została nominowana :-( ).
I na tym kończę. Naprawdę warto jej posłuchać tej muzyki.